31/08/2017

2017: kadry sierpniowe

To jakaś nowa tradycja chyba, że pieprzone depresje i kryzysy (w przeciwieństwie do złamanego serca – wolałabym!) nawiedzają mnie w okresie letnim. I nie, wbrew pozorom to wcale nie jest kwestia szkockiego klimatu! Zimne i wietrzne lato mi specjalnie nie wadzi. W Edynburgu w ogóle niewiele rzeczy mi fizycznie wadzi. Kocham to miasto!
Patrząc na to wszystko z wierzchu, powodów do kryzysów i depresji nie mam (taki już urok tych kryzysów, że są kompletnie niewidzialne – tudzież niewytłumaczalne – dla otoczenia). Edynburg w sierpniu tętnił życiem (i tonął w dzikich tłumach), z czego sama trochę skorzystałam, choć nie w takim stopniu, w jakim to pierwotnie planowałam.
Wystawiłam też zresztą nos poza granice Szkockiego terytorium.
Zaczęłam od ekspresowej wizyty w Londynie, w towarzystwie jednego z moich ulubionych (i sprawdzonych) kompanów do podróży, małych i dużych: Norbem! Wpadłam też (przelotem) uściskać kilka przyjaznych mi twarzy z mojego londyńskiego Benugo.
Głównym celem londyńskiej wyprawy było jednak studio Werner Bross, dla mnie po raz drugi. Bo Norbert jeszcze tam nie był, a przecież otworzyli też dwie nowe sekcje, których nie widziałam, więc to przynajmniej trzy powody, żeby tam wrócić (może z sentymentu, ale wciąż jest ze mnie psychofan; już po cichu planuję wizytę numer trzy!).
Z Londynu migiem do Bristolu, a z Bristolu na słoneczną sobotę do Bath. Bardzo urokliwe miasteczko – więcej kadrów z tego wypadu jeszcze się tu przewinie.  
Bristol znowu przywitał mnie słońcem i dobrym żarciem (najlepsza pizza serowa wcale się nie zepsuła), o towarzystwie już nawet nie wspominając (dzięki Norb!).
Po powrocie do Ediego, poza kilkoma sztukami których nie dokumentowałam, wybrałam się na Military Tatto – świetna sprawa, aczkolwiek do powtórzenia z nieco lepszego miejsca, bo słaby miałam widok na wizualizacje (wyświetlane na zamku).


Szkocja naprawdę kradnie (a może już skradła) mi serce...
Druga połowa sierpnia odznaczała się wypadem do Belfastu, gdzie zaliczyliśmy z Kubą opóźnione i ekspresowe urodziny, z Wojtkiem kolejny niezapomniany koncert (moje gardło tydzień dochodziło do siebie) oraz jebutną ulewę. Będzie oddzielny post!
Nie obyło się też, oczywiście, bez wizyty na Cramond Island.
Nie ma lepszego miejsca na spacery w Edynburgu!
Festiwal był świetny przez tydzień, fajny przez dwa, w trzecim doprowadzał mnie już do szału: mój humor kompletnie z nim nie współgrał (więc i motywacja do korzystania mocno kulała), a dzikie tłumy bardzo utrudniały poruszanie się po mieście. Nie wspominając już o gorącym okresie w pracy (średnio 250 check-inów / check-outów dziennie).
Na koniec sierpnia – i lata, powiedzmy sobie szczerze – wybrałam się w końcu do szklarni w ogrodzie botanicznym. I bardzo mi się podobało!




Nawet posadzkę mają tam ładną!






Odwiedzili mnie też rodzice (nie obeszło się bez dobrego jedzonka).
Jakkolwiek źle mi się w głowie nie dzieje, na zewnątrz, jak widać, wszystko raczej po staremu. Tylko zapuszczone blogowanie trochę zdradza stan rzeczy…
Może we wrześniu się poprawię ;)