20/08/2017

2017: St Andrews

W St Andrews wylądowałam z polecania pana Krzyśka (dziękuję), bo fanką golfa bynajmniej nie jestem. Ale względnie udane zdjęcie słynnego most(k)u jest.
Generalnie wyboru nie pożałowałam – względnie niedaleko od Edynburga, na jednodniowy wypad (w moim wypadku solo), to miejsce zdecydowanie warte rozważenia.


Mnóstwo tam uroczych domków…
…i moich ukochanych kamiennych murków.


O golfie może nie wiem nic, ale słynne pole golfowe przelazłam całe.
Aż w końcu dotarłam na plażę.
Bardzo rozległą plażę.
Wspominałam, że kocham morze…?
Pogodę miałam wyspiarską: pochmurnie i ze standardowym pizganiem, ale przynajmniej nie padało, a pod wieczór nawet wyszło słońce.


Kawałek słynnego uniwersytetu.
Ruiny zamku.
Powtórzę: zdecydowanie bardziej wolę zwiedzać ruiny (szczególnie nadmorskie) niż odnowione, przepełnione eksponatami (i mocno przecenione) zamki.






Po zamku wdrapałam się na wieżę jebutnej (wybaczcie, ale ona naprawdę musiała być jebutna) katedry po której zostały (szczęśliwie dla mnie) tylko ruiny.
Widoki przednie.






Uroczy, niewielki port.


Bardzo urokliwie miejsce, szczególnie w promieniach zachodzącego słońca.
A na miłe zakończenie dnia trafiłam do świetnej księgarni, gdzie między regałami książek można było sobie usiąść i odsapnąć – na taboretach przy stolikach, na fotelu wyłożonym poduszkami, bądź kanapie. Marzenie!
Werdykt: St Andrews polecam :)