30/09/2017

2017: kadry wrześniowe

Może niewiele udało mi się we wrześniu osiągnąć (szczególnie w kwestii życiowo-mentalnego bałaganu), ale i tak zaliczam go do udanego miesiąca.
Był czas na rozrywkę w doborowym towarzystwie, na pisanie przy kawie (mój najnowszy, jeszcze raczkujący, nawyk – docelowo ma mi pomóc ogarnąć mentalny bałagan właśnie), spacery, a nawet relaksacyjny alkohol.


Z początkiem miesiąca odwiedziłam (po raz szósty) mój ukochany Londyn (i Cambridge przy okazji, ale o tym innym razem). Podtrzymuję opinię: idealny na weekendy, niekoniecznie na życie. Choć ludzi mam tam od serca.
Norb złożył mi w Edynburgu krótką wizytę.
Zakrapianą oczywiście, przy ostatnich podmuchach lata.
Cramond jeszcze nigdy mnie nie zawiodło!
Na tydzień wprowadziłam się do znajomych…
…żeby dopilnować kotów pod ich nieobecność. Nie dajcie się zwieść, ten słodziak z pierwszego planu to jest niezłe ziółko.
Ostro zaczęłam realizować moją listę „TO DO W EDYNBURGU” – na pierwszy ogień poszedł rejs statkiem w South Queensferry.


Rejs z półtora-godzinną wizytą na wyspie, gdzie na własną rękę można było pozwiedzać ruiny opactwa.
Pogoda dopisała, więc zdjęć przywiozłam sporo.




Wyspa mnie oczywiście zauroczyła.


A wiecie już z poprzednich postów, że o wiele bardziej wolę puste ruiny (po których swobodnie błąka się szkocki wiatr), od zagraconych muzeów.
W drodze powrotnej mogliśmy się przyjrzeć foczkom.


Samo South Quensferry bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło: mała, nadbrzeżna, urokliwie prowincjonalna mieścinka.


W kolejny słoneczny dzień września, za cel obrałam sobie East Lothian Coast – ale o tym będzie (w swoim czasie) oddzielny post.
Odwiedziła mnie też Ula, z którą po raz kolejny (i z dziką przyjemnością) poudawałam turystkę. Nie wiem czy zwiedzanie tego miasta (i obserwowanie reakcji znajomych) kiedykolwiek mi się znudzi ;)
Rozpieszczałyśmy się bez skrępowania.
Na Arturze wypiłyśmy wino i opieprzyłyśmy przepyszne ciastka – domowej roboty, kuzyn dla kuzynki upiekł (dzięki Hubi!), a mama dostarczyła. Niebo w gębie!
W Portobello trafiłyśmy na tęczę.
A na Cramond spacerowałyśmy pod różowym niebem.




Jak widać na załączonym obrazku: przybyło mi też kilka pysznych kilogramów ;)
Teraz czas na ulubioną porę roku i powrót do świata umysłowo żywych!