13/10/2017

Broken machine

Nie bez powodu tytuł tego posta pokrywa się z najnowszą płytą Nothing But Thieves (swoją drogą polecam chłopaków serdecznie): bowiem jak każdy kryzys przed nim, tak i ten ma swoją theme song.
Przekroczyłam w tym roku magiczną dwudziestkę szóstkę: zniżek już nie mam, moje rodzicielskie ubezpieczenie wygasło, do muzeów w Paryżu na dowód już nie wejdę, a i super zniżki na Fringe’a obeszły mnie bokiem. Jeszcze chwila i będę za stara na młodzieżowe hostele. Panika znienacka zagląda mi w oczy: spiesz się, czas ucieka, życie marnujesz! Z prawa i lewa docierają groźne głosy, że pasowałoby się jakoś poważniej tym jestestwem zająć.
Oddech mi się spłyca, ręce pocą, a głowa od stresu nieprzyjemnie pulsuje.
Nie wiem, co jest grane, ale nie podoba mi się ta melodia.


Nie żebym się jakoś szczególnie z tym życiem ociągała. Pancerny ze mnie ślimak, owszem, ale przecież prze tym swoim ślamazarnym tempem do przodu: z Tarnowa do Krakowa, z Krakowa do Londynu, z Londynu do Edynburga. Patrząc na moje instagramowe zdjęcia, sama sobie zazdroszczę, tak fajnie to wszystko wygląda! I w sumie jest. Tylko jakoś tak nie do końca.
Bo niby robię co zamierzyłam, ale z nieustannym, ciążącym poczuciem, że ciągnę na automacie. Tak jakby po drodze coś nie przeskoczyło jak powinno, i mimo że pedałuję zawzięcie, to wciąż na jednej i tej samej przerzutce. Pod wieczną górkę. A wiecie jak to jest z zepsutymi przerzutkami: no niby się toczysz, ale frajdy z jazdy nie masz żadnej.
Pierdolisz, ganię siebie zaraz w myślach. Nie narzekaj, doceniaj, że w ogóle pedałować możesz! Jak tak lubisz szczyty, to musisz też w końcu polubić wjeżdżanie pod te chrzanione górki. Odpuść sobie te mentalne jojdy i weź się, kurwa, w garść.
I choć w niedalekiej przeszłości takie nakurwianie na siebie w myślach przynosiło jakieś (mniejsze lub większe) rezultaty, tak teraz odbija się od ścian mojej świadomości głośnym echem. Pierwszy raz doświadczam tego rodzaju niemocy: chcę działać, zmieniać i walczyć, ale po prostu nie mogę. Wszystkie pokłady mojej motywacji gdzieś wyparowały. Nie mam siły przekuć tych chęci na czyny. Coś mnie tam w środku blokuje i żadne znane mi dotąd (i dobrze opanowane) sposoby nie działają. Mur ani drgnie. Punktem krytycznym, rzecz jasna, był moment, w którym przestałam pisać. Zupełnie. Nawet pamiętnik poszedł w odstawkę, bo po co miałabym zapisywać ciągle te same, przepełnione beznadziejnością zdania…?  
Egzystowałam więc sobie w miażdżącym poczuciu głębokiego bezsensu przez prawie trzy miesiące, z dnia na dzień obiecując sobie, że od jutra, od przyszłego tygodnia coś się zmieni. Że przestanę się użalać, że wezmę się za siebie, i mentalnie i fizycznie. Że wrócę do pisania, do zdrowego odżywiania, do ruchu i kreatywności. Że odżyję. Że znajdę wreszcie ten zdrowy środek, że wyważę i zacznę żyć tak, jak żyć się powinno, bez względu na to, kogo mam albo nie mam obok siebie.
No i na pustych obietnicach się kończyło.
Przyszedł październik. W pierwszy piątek, po osiemnastej, w pracy, eksplodował nam kran w jednym z pokoi. Zalało po kostki trzy pokoje i cały korytarz. Ale to wcale nie było takie tragiczne. Bo na ponad czterdzieści pokoi w całym budynku, awaria musiała się zdarzyć akurat w 109 (bo że akurat na mojej zmianie, to już chyba nikogo nie dziwi): pokoju umiejscowionym centralnie nad pomieszczeniem z naszymi głównymi serwerami. Do końca życia będę pamiętać ten prysznic (dosłownie) z sufitu. Odcięło nam wszystko: Internet, program do wyrabiania kluczy i telefon, czyli wszystko, na czym opiera się praca w hostelu. W piątek wieczorem, przy hostelu zarezerwowanym po ostatnie łóżko, podkreślmy. Nie mieliśmy nawet jak dzwonić po pomoc, bo w tym jebutnym budynku nie ma zasięgu. Następne 29 godzin zawarły w sobie dwie najgorsze i najbardziej stresujące zmiany w mojej karierze. I gdy tak sobie kontemplowałam współczesną, przykrą zależność człowieka od sieci, bliska łez i bezgłośnego wrzasku, dotarło do mnie, że mi też główne serwery zalało. I tylko specjalisty od IT zabrakło, żeby je postawić.
Wróciłam więc tego dnia do domu i zaczęłam planować resuscytację. Trzeba te serwery osuszyć, powymieniać przepalone kable i poprowadzić nowe łącza.
Głowa ciągle w naprawie, ale pierwsze efekty już są.
Z podjętych jakiś czas temu decyzji zaczynam wyciskać co się da.
Chyba mogę bezpiecznie napisać, nie bez powodu w piątek trzynastego (zaklinam rzeczywistość), że wracam.