20/10/2017

2017: Dublin

O Dublinie dochodziły mnie różne słuchy: jedni wracali nim zachwyceni, drudzy mocno zawiedzeni, więc moja ciekawość (i idąca za nią potrzeba wyrobienia sobie własnej opinii) stopniowo wzrastała. Podejść do tego wyjazdu miałam kilka, ostatecznie wykorzystałam stan przejściowy pomiędzy jedną pracą, a drugą, i końcem czerwca zapowiedziałam się u kuzyna mojej mamy (który mieszka pod Dublinem) z wizytą.
Po samym Dublinie przemieszczałam się solo, w irlandzkiej mżawce (choć z lotniska żegnał mnie już słońcem).


Z miejsca przyznaję, że to miasto kolorystycznie (szczególnie w taką pogodę) jest szare i ponure, co dość mocno zaznacza się na moich kadrach…
…ale z kolorowymi, urokliwymi akcentami.
Old Post Office.
Pierwsze wrażenie trochę zbiło mnie z tropu: z jednej strony wszystko znajome z UK, a z drugiej ten obco wyglądający (i brzmiący) język (ziejący na mnie zewsząd!) sygnalizował, że to jednak zupełnie inne państwo, inna kultura. I europejska waluta.
Zasadności tej iglicy nie rozumiem (The Spire), ale niech posłuży tu za uroczy przykład tego, jak zazwyczaj wygląda moje zwiedzenie: zawsze sobie trafię na jakieś przebudowy! Jak, nie przymierzając, w Berlinie.
Statua Molly Malone, bohaterki nieoficjalnego hymnu Dublina – obfocić ją bez tłumów w kadrze to nie lada sztuka!
Ta szaroburość Dublina na jakiejś płaszczyźnie mocno do mnie przemawia. Częściowo właśnie takiego surowego, depresyjnego wręcz klimatu się tam spodziewałam.
Przerywanego od czasu do czasu kolorowymi wstawkami.




Town Hall.
Część Dublin Castle.
Ha-penny Bridge.
Szybko nabrałam też przekonania, że Dublin jest jednym z miast, w których mogłabym spędzić więcej czasu, bo na pewno nie miałabym trudności ze znalezieniem ulubionych, klimatycznych zakątków. A to w miastach lubię najbardziej: nieoczywiste, skrywane diamenty, którymi Dublin, przy całej tej ogólnej szaroburej nijakości, wydawał mi się być przepełniony.
Jak praktycznie już przy każdym moim wyjeździe, sporą jego część stanowiło jedzenie. Byłam wtedy w fazie zdrowego odżywiania, więc wypróbowałam kilka miejsc pro-eco, których w Dublinie, przynajmniej porównując do Edynburga, naprawdę nie brakuje.
Szczególnie polecam Cornucopie (bo jedzenie pyszne i miejsce bardzo klimatyczne), ale Sprout & Co, Blazing Salads oraz Chopped też dają radę.
Odwiedziłam niewielką acz uroczą galerię fotografii, schowaną między budynkami w centrum, z bardzo ciekawymi wystawami.
Z całej listy dublińskich kościołów (a ta jest długa), zapłaciłam za wejście tylko do jednego: Christ Chuch Cathedral.
Dla samej posadzki warto było! W żadnym kościele nie widziałam piękniejszej!
Minęłam kilka interesujących rzeźb.
Coś w tych szarościach naprawdę mnie ujmowało. Nie umiem tego racjonalnie wytłumaczyć, ale te kilka dni wystarczyło by nabrać przekonania, że tam dobrze by mi się pisało. Jest w tym mieście coś, co pociąga moją artystyczną duszę.
St Audeon's Church - moje ukochane, tu średniowieczne, ruiny. 
Ponieważ Guinness już od dłuższego czasu okupuje szczyt listy moich ulubionych piw, nie mogłam odwiedzić Dublina bez skoczenia na jednego pinta – do destylarni.
Bardzo dobrze zainwestowane pieniądze, podobało mi się.


Do uniwersyteckiej dzielnicy jeszcze kiedyś będę musiała wrócić. Tak jak do wielu muzeów i parków. Generalnie jest jeszcze spora część Dublina, którą chciałabym zobaczyć. Najlepiej, oczywiście, przy okazji czyjegoś koncertu.


Bo jakoś nie wątpię, że do Dublina jeszcze wrócę.
Zwłaszcza, że mam (póki co) do kogo: Łukasz i Ania, dziękuję raz jeszcze za gościnę!
I za wycieczkę do Dun Laoghaire (nie, za nic w świecie nie potrafię tego wymówić; irlandzki jest chyba nawet gorszy od szkockiego).