27/10/2017

Za okularami

Gdy zaczęłam pracować w kawiarni w Londynie, moi serdeczni, nowi koledzy trochę zbijali się z moich okularów, twierdząc, że jak je ściągam, to staję się zupełnie inną osobą. Żart żartem, ale trochę prawdy w tym jest. Nie tyle o mnie samej, co takiej życiowej, o wszystkich. Bo przecież każdy z nas nosi jakieś „okulary”. Pozorne, które często mylą.  


Noszę okulary od malusieńkiego. To dla mnie tak samo integralna część osobowości jak niebieskie oczy, czy blond włosy. Nie zawsze zdawałam sobie z tego sprawę, ale prawie całe moje życie postrzegana – a przynajmniej powierzchownie oceniania – byłam przez ich pryzmat (ba, dalej jestem): jako ułożona, grzeczna i dobrze ucząca się dziewczynka. Fakt faktem, przez długi czas taką właśnie dziewczynką byłam. Stereotypowi okularów zaczęłam nieśmiało wymykać się w gimnazjum, ale świadomość tego, jak ten stereotypowy proces działa i wpływa na moje życie, nabyłam dopiero w liceum, gdy mój wulgarny i bezpośredni sposób bycia zaczął wychodzić daleko poza, naznaczone przez dobre wychowanie, granice. Taki pierwszy, życiowy szok: wszyscy wokoło dziwili się, że przeklinam, podczas gdy ja dziwiłam się, dlaczego wszystkich tak bardzo to szokuje.  
Długo odkrywałam, co tak naprawdę kryje się za tymi moimi okularami. Wciąż jeszcze odkrywam, ślamazarnie układając własne puzzle. Po angielsku nazywają takich jak ja „late bloomer”. Brzmi o wiele lepiej niż stwierdzenie, że powoli – lub z opóźnieniem – się rozwijam. Do niedawna jeszcze, uznawałam to (moje opóźnione rozkwitanie) za swoją życiową porażkę, za niedostosowanie się do życia w społeczeństwie, które, za wszelką cenę, trzeba skorygować. Dziś to akceptuję i śpiewam dumnie za Plackami: I drag behind! Bo niby czemu nie? Zresztą, gdzie mi się z tym odkrywaniem spieszy? Postawmy krok nawet dalej: co takiego miałabym za tymi okularami odkryć, skoro (w myśl filozofii Sartre, którą nieoficjalnie wyznaję) jestem niczym? To nie są (i nigdy nie będą) jedne i te same puzzle. Przecież z każdym kolejnym kryzysem, z każdą kolejną porażką, gorzkim zawodem i drobnym sukcesem, układam siebie z zupełnie nowych kawałków, tworząc za okularami zupełnie nowy (choć może podobny do poprzedniego) obrazek.
Przez bardzo długi czas, zafascynowana tym jak różnie postrzegają mnie inni, fantazjowałam sobie o takim irracjonalnym eksperymencie, żeby przez dzień, dwa lub trzy pooglądać sobie siebie cudzymi oczami (i mózgami!). Marzyło mi się zebrać unikatowy materiał do prywatnych badań, żeby móc statystycznie dowieść, jakie sprawiam pierwsze i drugie wrażenie. Chciałam siebie zdefiniować wyobrażeniami innych.  
Czas przeszły, bo w porę jebłam się w czółko.
Nie mam definicji. Żadnej. Jestem substancją płynną i o ile wiem, jakie naczynie wypełniałam wczoraj i jakie wypełniam dziś, to nie mam zielonego pojęcia, w jakim będę pływać jutro. I cieszy mnie ta niewiedza. Bo choć fajnie jest zaskakiwać innych, to, wierzcie na słowo: największą frajdę przynosi zaskakiwanie samego siebie. Za moimi okularami może kryć się wszystko i nic, bo ja jestem wszystkim i niczym. Z naciskiem na „niczym”. To jest ta wolność, na którą jesteśmy skazani. I odpowiedzialność. Za samego siebie. Dlaczego mielibyśmy oddawać ją innym? Lub, co gorsza, nakładanym na siebie akcesoriom?
Okulary to nie definicja, tylko wskazówka. Tak dla innych, jak i ciebie samego.
To, co z nią zrobisz – i czy w ogóle – zależy od ciebie.