15/03/2021

Menstruacyjny kołowrotek

Kiedy chodziłam do szkoły, moją ulubioną porą roku były wakacje: wolne od nauki, długie ciepłe dni, wycieczki, kolonie i leniuchowanie na działce. Z czasem nauczyłam się jednak doceniać każdą porę roku: bo z każdej można coś dobrego wyciągnąć. I w podbiegu do mojej 30tki, podobnie zaczęłam traktować swój cykl menstruacyjny.

No cóż, lepiej późno niż wcale. Po części skłoniła mnie do tego pandemia (i o wiele więcej wolnego czasu), po części świeży związek, a po części też praca nad własnymi emocjami. I co tu dużo gadać, przez ostatnie miesiące nauczyłam się o menstruacji więcej niż przez 15 lat mojej formalnej edukacji. Bo jak wyglądała (…wciąż wygląda?) edukacja seksualna w polskich szkołach to wiemy chyba wszyscy: zajęcia z wychowania do życia w rodzinie rzadko kiedy prowadzili wykształceni seksuolodzy, a zatrważająco często księża lub zakonnice.



Pierwszy raz o okresie dowiedziałam się od starszej koleżanki z działki obok, gdy pewnego letniego dnia sprzedała mi bajkę (w formie sekretu, jeśli dobrze pamiętam) o tym, jak to będę co miesiąc krwawić w majtki i zdychać z bólu, w gorączce, przez co najmniej tydzień. Przerażona, ale i dość sceptyczna, wieczorem zapytałam o to mamę. Potwierdziła i uspokoiła: to normalne i wcale niekoniecznie będę umierać z bólu. Mojej dziecięcej wyobraźni szczególnie to nie uspokoiło i przez całą noc śniły mi się koszmary z krwią w roli głównej. Drżałam na samą myśl o tym strasznym dniu, który miał niebawem nadejść.

Gdy nadszedł, moja wiedza poszerzyła się o podpaski i liczenie dni cyklu w kalendarzyku. Ponieważ moje hormony szybko zaczęły sprawiać problemy, dość wcześnie wylądowałam u ginekologa i zapoznałam się z antykoncepcją hormonalną. Ale edukację seksualną z prawdziwego zdarzenia odbyłam na własną rękę, i to o wiele, wiele później.

No i to jest trochę wstyd. Dla systemu edukacji i społeczeństwa. Seksualność to naprawdę nie powinien być temat tabu, na żadnym etapie rozwoju.

Temat mojej menstruacji we współdzielonym (we trójkę, z dwoma Szkotami) mieszkaniu sprowadza się zazwyczaj do niewinnych żartów: znowu malarze do mnie przyszli (angielski odpowiednik truskawkowych dni, który bardzo sobie upodobałam), więc z kijem nie podchodź, bo ugryzę. Moje wylewne emocje, wzmożona rządza mordu wszystkich idiotów i gorliwa chęć wypowiedzenia wojny mężczyznom, odbierane są dość entuzjastycznie. Ale to akurat te fajne hormonalne objawy, występujące gdy Ania jest zdrowa, silna, szczęśliwa, wypoczęta i pozbawiona większych stresów. Gdy tylko w życiu pojawia się jakiś większy stres, moje hormonalne przeboje kończą się najprawdziwszymi załamaniami nerwowymi. 

To nie jest normalne, westchnęłam zmartwiona na spacerze do przyjaciółki, na co ona powiedziała, że gdzie tam, wręcz przeciwnie: to jest bardzo normalne i tylko my wciąż usilnie próbujemy wciskać to w jakieś sztywne ramy, ignorując, spychając na bok, znieważając.

Trafiła w punkt. O cyklu menstruacyjnym zawsze niewiele się w moim otoczeniu mówiło, a jeśli już, to niechętnie i zdawkowo, ograniczając się do demonizowanego PMSu, koszmarnych skurczy i niedogodności w publicznych toaletach. Trudno się więc dziwić, że sięgając po polecaną lekturę Period Power, przeżyłam lekki szok.

Zawsze byłam osobą wrażliwą i emocjonalną. Co najmniej 10 lat swojego świadomego życia spędziłam na próbach poskramiania emocji i budowaniu odważnej, samodzielnej, silnej i wyszczekanej wersji samej siebie. Do dziś sprzedaję ją z całkiem sporym powodzeniem, choć pod tą wulgarną i na pozór nie-do-spenetrowania powierzchnią skrywa się okropny nadwrażliwiec. I najlepiej widać to właśnie wtedy, gdy w kiepskim (mentalnie) okresie hormony wezmą nade mną górę. Wtedy cała aż kipię od emocji.

Uczy się nas, młode kobiety, że „to tylko hormony”. Że ten emocjonalny kołowrotek, ta obezwładniająca złość, wypełniający nas po brzegi smutek i frustracja, to nic innego jak comiesięczne, hormonalne szaleństwo, które należy przeczekać, zignorować. I tak nam lecą całe lata bagatelizowania i utwierdzania się w przekonaniu, że bywamy nieobliczalne i rozhisteryzowane. Idę sobie rękę uciąć, że nie tylko my, ale i większość pokolenia naszych mam do dziś to bzdurne przekonanie w sobie nosi. A to nie jest żadne histeryzowanie, tylko wzmożona świadomość i hiper-czujna intuicja. Nie żadne widzi-mi-się, tylko bardzo wartościowy drogowskaz. Nasz sławetny PMS to nie jest jazda na wariackich papierach i wyssane z palca bzdury, tylko jak najbardziej realne zmartwienia i problemy, które hormony uwydatniają. Fakt, czasem robią to nad wymiar dramatycznie, wyjąc jak alarm przeciwpożarowy, ale o ile z samym tonem można się jeszcze kłócić, to z ukrytą pod nimi prawdą już niekoniecznie. Naprawdę ostatnie co powinnyśmy z tymi emocjami i niewygodnymi myślami robić, to je bagatelizować czy na siłę ignorować.

I tego się dzielnie w tym roku uczę: rozpoznawania, nazywania i analizowania własnych emocji, szczególnie tych negatywnych. Zamiast z nimi walczyć i represjonować, ja uczę się je odpowiednio odbierać i analizować. I przy okazji uczę obsługi moich bliskich, bo Ania na hormonalnym haju to nie są żadne przelewki.

Nie ma co kryć: cykl menstruacyjny sprawuje pełną kontrolę nad moim życiem, ale to niekoniecznie zła wiadomość. Zamiast usiłować kontrolować to, co naturalnie kontroluje mnie, mogę nauczyć się optymalnie ten naturalny rytm wykorzystywać.

Lekturę Period Power każdej menstruującej osobie gorąco polecam.