01/03/2021

Ciężkie jest życie blondynki (11)

W serii: * cz. 1 * cz. 2 * cz. 3 * cz. 4 * cz. 5 * cz. 6 * cz. 7 * cz. 8 * cz. 9 * cz. 10

 


Bo:

 

Po pierwsze:

W mojej pierwszej pracy w Edynburgu, w kawiarni, wymyślono sobie otwarcie malutkiego stanowiska z kawą na najwyższym piętrze kwater głównych banku RBS (Royal Bank of Scotland). W przejściu zawieszonym nad dużą otwartą przestrzenią poniżej, gdzie do tej pory stały dwie kanapy i stolik. Jako że nauczyli mnie w kawę, toteż często mnie do tego małego stanowiska na całe dnie, samotnie, wysyłano. I tak właśnie kiedyś, porządkując z nudów blat wokół ekspresu, zrzuciłam przypadkiem całe pudełko (jakieś 200 torebek) herbat. Prosto na biurka dwa piętra niżej. Przy których, oczywiście, siedzieli pracownicy, monotonnie wklepując dane do komputerów. Zawału nikt nie dostał, deszcz torebek herbat też na szczęście nikomu krzywdy nie zrobił. Ale co się wstydu najadłam to moje.


Po drugie:

Wychodziłam na pociąg, oczywiście spóźniona. Naprędce napełniłam butelkę wodą z kranu i biorąc z niej łyk w drodze z kuchni, epicko rozwaliłam sobie usta. Bo drzwi przeciwpożarowe w wynajmowanym mieszkaniu mi się zatrzasnęły na twarzy. Na umówiony czas oczywiście nie dotarłam, bo zamiast zbiegać po schodach, próbowałam zahamować opuchliznę. Ostatecznie wsiadłyśmy z koleżanką w późniejszy pociąg, a smak krwi w ustach czułam do wieczora.

 

Po trzecie:

Wakacje w Polsce, lipiec, a więc ciepło i słonecznie. Norb zaprosił mnie z bratem do rodzinnego domu na kameralnego grilla. Nikogo szczególnie nie zdziwiło gdy razem z przekroczeniem progu zerwała się dzika wichura, która poprzewracała krzesła ogrodowe i dość skutecznie uniemożliwiła nam rozpalenie grilla. Męczyliśmy się przez dobre pół godziny, lejąc obficie rozpałkę i chowając grilla za wszelkimi dostępnymi ścianami i w kątach. Ostatecznie wnieśliśmy go do garażu. Gdy i tam rozpałka nie chciała złapać, zasugerowałam, że może to z nią – a nie z nami – coś jest nie tak. Sięgnęliśmy po drugą butelkę i alleluja: ogień!

Dzień później dowiedzieliśmy się, że ta dziwna, przeterminowana czy ki ciul rozpałka była starą butelką do której tata Norberta wlał sobie wodę do gaszenia grilla. Tajemnica rozwikłana.

 

Po czwarte:

O niebieskich, zatrzaskujących się drzwiach w pracy i zmianie lokalizacji zapasowego klucza było w poprzednim odcinku. Ale zamykając hotel na święta ktoś (całkiem słusznie) przerzucił ten zapasowy klucz z ogólnodostępnej szuflady do tej zamykanej i po powrocie zapomniał odłożyć w swoje miejsce. I tak właśnie, początkiem roku, na kilka minut przed dwudziestą drugą, zdarzyło mi się zatrzasnąć klucze w kanciapie i pójść do toalety. Dzień jak co dzień, nic nowego, tylko że zapasowego klucza brak. Postawiłam na nogi kogo mogłam. Nasza ochrona, wdzięczne przemianowana na „wsparcie społeczne”, wypróbowała kilka różnych kluczy, po czym rozłożyła ręce i poleciła dzwonić do managera. Po długich a ciężkich udało się ogarnąć speca od zamków, który niespiesznie przybył pół godziny po tym, jak powinnam była wyjść.

Do domu nie dotarłam przed północą (a to oczywiście była moja ostatnia zmiana przed weekendem), a trzy dni później się dowiedziałam, że te nasze niebieskie drzwi, to można otworzyć śrubokrętem albo nawet mocniejszym długopisem, gdy się tylko wie gdzie i pod jakim kątem zamek podważyć. Człowiek się uczy całe życie.

 

Po piąte:

Jestem pewna, że każdy z nas ma w pamięci zakodowane przynajmniej jedno pamiętne, publiczne rzyganie. Mnie na to hasło przychodzą na myśl dwa. Jedno w Krakowie, gdy po sylwestrze u znajomych, które uraczyły nas rzadko spotykanymi sałatkami wszelkich maści, wybujana na wszystkie strony w dwóch różnych autobusach nocnej komunikacji miejskiej, wysiadłam na przystanku Ruczaj i biegłam po pierwsze z brzegu drzewo. Bardzo wiążące doświadczenie, powiedziałabym, że to był jeden z pierwszych kamieni milowych w mojej przyjaźni z Kubą, który dzielnie trzymał mi włosy.

Drugie w Londynie, gdy po trzech tygodniach samotności na obczyźnie wreszcie miałam z kim wyjść na miasto. Przeceniłam swoje alkoholowe możliwości, czy może raczej nie zadbałam o wyściółkę, i winko weszło mi nie tylko w głowę. Bujałam się w stronę domu metrem linii Central (czerwona, dobrze pamiętam), gdy poczułam, że nie wytrzymam nawet do najbliższej stacji. Choć poza na wpół przetrawionym winem nie wydobyłam z siebie nic obrzydliwego, a hałas metra zagłuszył nieprzyjemne dźwięki, to i tak spodziewałam się odrażających spojrzeń i rychłego mandatu. Ku mojemu zdziwieniu spojrzenia były tylko pełne troski, ze cztery różne osoby zaproponowały mi pomoc, a gdy odmówiłam upewnili się, że wiem gdzie jestem i jestem w stanie dotrzeć dokądkolwiek zmierzam. Tyle co się wstydu wtedy najadłam to oczywiście moje, ale Londyn mnie wtedy po raz pierwszy metaforycznie do piersi przytulił.