16/04/2021

2019: Rzym

Do zajrzenia do folderu ze zdjęciami z Rzymu nakłonił mnie zakup nowego aparatu (wreszcie wymieniłam moje wysłużone, 12letnie body na nowszy model). Po blisko dwóch latach (!) od rzeczonego wyjazdu. Pojechałam tam oczywiście za moim ukochanym Muse, z bratem, jego dziewczyną i Lee, moją szkocką koleżanką. Wyprawę na bieżąco (jak wszystkie moje wycieczki ostatnimi czasy) relacjonowałam na instagramie, a po powrocie jakoś nie kwapiłam się zaglądnąć do tych setek zdjęć. Żyłam w przekonaniu, że są chujowe i niewarte zachodu. I choć faktycznie nie jestem z finalnych efektów szczególnie zadowolona, to okropnie nakręciły mnie na kolejny zagraniczny wyjazd. Oby za rok się wreszcie udało bezpiecznie wybrać gdzieś indziej niż tylko w odwiedziny do rodziny w Polsce…



Oto moja (mocno opóźniona) foto-relacja z Rzymu.

Rzym, podobnie jak Paryż, okazał się jednym z tych miast, do którego z miłą chęcią wrócę. Wydawało mi się, że gust mam bardziej wyrafinowany i te europejskie perełki wcale mnie nie zachwycą, ale gdzie tam, przepadłam w obu przypadkach. Nie dość że to piękne, klimatyczne miasta to jeszcze tak dobrze można w nich zjeść! Choć następnym razem zjawię się tam raczej zimową porą, gdy żar z nieba odpuszcza, a tłumy nie spychają cię z chodnika – choć pewna jestem, że w kluczowych miejscach spychają o każdej porze dnia i roku.



Przez pięć dni, naszym domem była tętniąca życiem dzielnica Trastevere.



Pierwszego wieczoru, korzystając z promocyjnej ceny, ruszyliśmy zwiedzać Watykan. Stosunek do religii mam jaki mam, więc nie był to szczególnie ważny dla mnie punkt – odhaczone, ponownie raczej nie wrócę. Splendor zamiast zachwycać, drażnił.





Drugi dzień spędziliśmy w dużej mierze w parku przy Villa Borghese, gdzie wypożyczyliśmy sobie łódkę i pływaliśmy po pięknej sadzawce.



Trzeci dzień spędziliśmy pod Rzymem, leniąc się na gorącym piasku i świętując moje spóźnione, 28 urodziny. Gorąco i tłocznie, ale fajnie było.





Koloseum niespecjalnie mnie porwało. Przyczynił się do tego nieludzki gorąc, dzikie tłumy i wszędobylskie rusztowania. Zobaczone, zaliczone, do środka już raczej nie wrócę, bo nie bardzo jest po co. Koloseum jest jak zamek w Edynburgu: lepiej prezentuje się z zewnątrz.







Zdecydowanie bardziej do gustu przypadło mi Palatino: archeologiczny park po sąsiedzku, po którym z przyjemnością spacerowaliśmy sobie przez dobre dwie godziny.





Wojtuś fotograf. Niestety wszystkie jego fantastyczne zdjęcia z tego wyjazdu straciliśmy bezpowrotnie - opłakujemy do dziś.




No chyba sami przyznacie, że to bardzo urodziwe miejsce.






Na obiad (czy wspominałam już, że kocham włoskie jedzenie i chociażby tylko dla niego chętna jestem do Włoch wracać?) wracaliśmy zahaczając o większość znanych zabytków.





Hiszpańskie schody – rozumiecie co rozumiem przez tłumy? Pod fontanną Trevi nawet nie zrobiłam żadnego zdjęcia, bo ścisk był gorszy niż na koncercie.



Za to te okna z drewnianymi okiennicami i wąskie uliczki to totalnie moja bajka! Mogłabym sobie po nich spacerować (i je fotografować) całymi godzinami.






Klimat niezaprzeczalnie obecny.




Pantheon podobał mi się bardzo.



Obok okiennic i wąskich uliczek, miłością wielką pokochałam kopuły.



Podobały mi się też liczne fontanny.



I nawet ten żar lejący się z nieba mnie zbytnio nie zniechęcał.



Pistacjowe tiramisu – Two Sizes polecamy gorąco.





Piazza Navona wieczorną porą.




Przedostatnim porankiem wybraliśmy się obejrzeć wschód słońca na tarasie Belvedere del Gianicolo. Pięknie było. Wschody słońca w nowych miejscach to coś magicznego.





Wzięliśmy ze sobą oczywiście prowiant. Aperol Spiritz z butelki jest paskudne. Nie żeby to prawdziwe szczególnie mi smakowało. Zdecydowanie nie jestem fanem, a odniosłam wrażenie, że latem 2019 pili to wszyscy i wszędzie.




W drodze natrafiliśmy na zabójców zabytków, he, he.



Korzystając z wczesnej pory i braku kolejek, wybraliśmy się na kopułę.








Widoki nam, rzecz jasna, dopisały. Na widokowe punkty zawsze warto się wybrać.







Bazylika Świętego Piotra, a szczególnie jej kopuła, podobała mi się o wiele bardziej niż cała reszta Watykanu.



Poranne światło tylko dodawało uroku.






Castel Sant’Angelo.





I oczywiście, jak w każdym europejskim mieście: gdzie most, tam kłódki.




Ostatni wieczór spędziliśmy ponownie w parku przy Villa Borghese – ładny zachód słońca na nas czekał.





Pożegnawszy się z moimi towarzyszami podróży, prosto z Rzymu poleciałam do Madrytu, oglądać Muse po raz piąty tamtego roku – fotorelacji nie będzie, bo aparatu nie wyciągałam prawie wcale. Byłam zbyt zajęta nadrabianiem zaległości ze świeżo poznanymi i długoletnimi Muserami. Ależ to były intensywne i towarzyskie wakacje!

Kolejny punkt z Bucket Listy (Muse w Rzymie) odhaczony. 

I Rzym ogólnej renomie jak najbardziej daje radę.