12/04/2021

Gronek i ja

Pojawił się pewnego zimowego dnia, nie wiadomo skąd, i mimo że początkowo nie traktowałam go poważnie, to wywrócił moje życie do góry nogami. Od tamtej pory, a to już grubo ponad cztery lata będzie, jesteśmy nierozłączni. Jest ze mną dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Zżył się ze mną tak bardzo, że stanowimy jeden współegzystujący organizm.



Czasem bywa w naszym współżyciu tak dyskretny, że o jego obecności zupełnie zapominam. Innym razem nie daje mi o sobie zapomnieć, spędzając sen z powiek i psując zagraniczne wyjazdy, które zamienia w małe piekiełko. Niesamowicie trafnie wyczuwa moją obniżoną odporność – w zasadzie to tylko dzięki jego troskliwej obecności wiem, że mój układ immunologiczny zaczyna nawalać. Poświęca mi wtedy najwięcej uwagi.

Spytacie zaraz, dlaczego go po prostu nie rzucę. Uwierzcie, próbowałam. Ni groźby, ni prośby nie robią na nim wrażenia. Na złość jemu chwilę romansowałam z ekstremalnie zdrowym odżywianiem, co chwilę trzymało go na dystans, ale życie wyłącznie na sałacie trudno nazwać życiem, więc skurwysyn wrócił razem ze zbalansowaną dietą. Romansowałam też z jego wrogami o bardzo obco (acz naukowo) brzmiących imionach, ale to akurat tylko sprowokowało dodatkowe, emocjonalne i zdrowotne, turbulencje.

Obecnie – podobno – gronkowcem złocistym zakażona jest więcej niż połowa naszego społeczeństwa. Nabawić się go można na różne sposoby, najczęściej jedząc nieświeże produkty mleczne, gdy jeszcze nie czuć po nich (ni to w zapachu ni konsystencji), że są zepsute. Większość z zakażonych zazwyczaj nie ma pojęcia o bakterii bytującej w ich organizmie i pozostaje jej nieświadomymi nosicielami przez błogie lata, czasem nawet całe życie. Nie ma reguły na to, u kogo gronkowiec da niepokojące (czy jakiekolwiek objawy), ale najczęściej daje się we znaki, gdy układ immunologiczny nie wyrabia: flora bakteryjna jest podniszczona i układ odpornościowy nie działa tak jak powinien, co najczęściej jest wynikiem fatalnej (a znormalizowanej dziś) diety i przebytych antybiotykoterapii (które ochoczo zaleca prawie każdy lekarz). Skutecznie pozbyć się tego świństwa za bardzo nie da, bo medycyna za oficjalnie skuteczną uznaje wyłącznie terapię antybiotykową, na którą Gronek bardzo szybko i skutecznie się uodparnia, co fantastycznie potwierdza mój przypadek. Nie mówiąc już o tym, że każdy silny lek na swój sposób lubi się odbić na naszym zdrowiu.

Moje objawy były na tyle niejasne, a do lekarzy miałam tak cholernego pecha, że dopiero po przeszło półtora roku cierpień, chybionych antybiotykoterapii i zalążków depresji, udało mi się tego chuja w ogóle zdiagnozować. Prywatnie, w Centrum Badań Mikrobiologicznych i Autoszczepionek w Krakowie – w trakcie zaognienia objawów pobrano ode mnie próbkę skóry (i wydzieliny). Na wyniki czekałam prawie trzy miesiące, ale przynajmniej wreszcie otrzymałam jasność z czym przyszło mi się użerać.

Aktualnie jesteśmy z Gronkiem w szczęśliwej (dla mnie) separacji. Pomogła medycyna niekonwencjonalna, podwyższona świadomość własnego ciała i wszelkich zachodzących w nim procesów. W walce sprawdziło się płynne srebro w żelu, herbatki z liści brzozy i innych dobrotliwych ziółek, wyziewy z olejku z drzewa herbacianego, prebiotyki, suplementy witaminy D, nieco bardziej uważna dieta (mniej cukru), dużo przebywania na świeżym, szkockim powietrzu, ograniczenie stresu (w miarę możliwości) i naturalne, hypoalergiczne kosmetyki.

Po mojej niedawnej lekturze Period Power i dość intensywnym researchu na temat hormonów (z którymi od zawsze miewam problemy) śmiem też dodać, że w procesie rekonwalescencji zdecydowanie pomógł brak hormonalnej antykoncepcji na przestrzeni ostatnich czterech lat. Pigułki – notabene przepisywane na moje skórne i hormonalne problemy, a nie w celu uniknięcia ciąży – do dziś odbijają mi się głośną czkawką.