26/04/2021

Mogłabyś się pomalować

Jeśli o tematy około-związkowe i feministyczne idzie, największym źródłem inspiracji dla moich przemyśleń są aktualnie grupy na fejsie. Niektóre pytania / historie tam zamieszczane autentycznie mnie szokują, przypominając w jak wygodnej bańce na co dzień żyję.

Ostatnim takim szokiem był dla mnie anonimowy post dziewczyny, młodej mamy, która usłyszała od męża, że mogłaby się wreszcie umalować, założyć szpilki i odpowiednio przywitać go w domu. Momentalnie cała się zagotowałam. Ja wiem: ludzie i ich potrzeby są różne, związkowe priorytety też są różne, dla niektórych to normalne, tak lubią, tak żyją. Ale wiem i rozumiem to tylko w teorii, bo w głowie mi się nie mieści jak można budować życiowy związek (jakim z założenia jest małżeństwo i rodzicielstwo) na bazie szpilek i makijażu. To utrwala tak wiele szkodliwych stereotypów i błędnych kulturowych wyobrażeń o Genderowych rolach, że aż mnie mdli! Sporo na ten temat pisałam kiedyś tutaj.



Im dłużej o tym myślę, tym trudniej mi usprawiedliwić, dlaczego ten temat poruszam. Przecież to nie mój problem, nie mój związek, nawet nie związek kogoś względnie mi bliskiego, więc dlaczego mnie to w ogóle mierzwi?!

No cóż, moja wewnętrzna idealistka i feministka nie może sobie odpuścić. Jest co najmniej pięć kwestii, które cholernie mnie tu uwierają.  

Po pierwsze, pojęcie dbania o siebie i jego kompletne nadużywanie, szczególnie (choć nie tylko) w stosunku do kobiet. To co i jak nosisz nie jest niczyją sprawą. To jak wyglądasz i ile ważysz też nie. Jeśli ewidentnie chodzisz brudna i zwyczajnie w świecie śmierdzisz – tak, to oznacza, że o siebie nie dbasz. A nam wmówiono, że jak nie chodzisz regularnie do kosmetyczki, fryzjera i na siłownię, to o siebie nie dbasz. No kurwa nie. Jak ktoś próbuje ci wmówić, że twoje naturalne ciało jest zaniedbane, bo nie podporządkowałaś się trendom paznokciowo-włosowo-sylwetkowym, to może iść się pierdolić. Nie mam tolerancji dla takich głupot. Ciało relatywnie zdrowe i nieśmierdzące jest ciałem zadbanym, koniec kropka.

Po drugie, makijaż i jak nieproporcjonalnie ogromną rolę potrafi w życiu odgrywać. O ile z wynalazkiem makijażu nie mam żadnego problemu i jestem w stanie zrozumieć kobiety, którym to zwyczajnie poprawia samopoczucie (choć sama do takowych nie należę), tak jawnie mnie gorszy to, jak wiele makijaż potrafi dla niektórych (nie tylko kobiet) znaczyć. Gdy makijaż staje się celem samym w sobie (a nie pomocnym narzędziem), to szybko tracisz kontakt z rzeczywistością. Pierwszy raz byłam tego świadkiem, gdy jako nastolatka poleciałam na miesiąc do Stanów: moja młodsza koleżanka nie mogła – fizycznie nie mogła, bo napadów furii i paniki na samą myśl dostawała – wyjść bez makijażu za drzwi mieszkania. Nie przesadzam, tak było. Żeby od malowideł na twarzy uzależniać całe swoje jestestwo? I jeszcze dać światu wierzyć, że to jest okej i tak wypada? Dla mnie to niedopuszczalne. I właśnie dlatego każda osoba, która kiedykolwiek, z jakichkolwiek pobudek skierowała w moim kierunku tytułowe „mogłabyś się czasem pomalować”, już dawno z grona moich znajomych się ulotniła. Być może wylądowałam na drugim końcu tego ekstremu, bo mój M nie widział mnie w makijażu jeszcze nigdy (chyba że na starym zdjęciu z wesela przyjaciółki), ale dobrze mi z tym.

Po trzecie, uzależnianie swojego samopoczucia, znaczenia i wartości od wyglądu (czy nawet zachowania) partnera. W ogóle uzależnianie swojego szczęścia i wartości od czegokolwiek lub kogokolwiek innego niż siebie samego jest, według mnie, przepisem na nieszczęście (lub książkową, toksyczną relację). Bądźmy poważni i traktujmy się jak autonomiczne jednostki, którymi jesteśmy. Wszystkim się będzie żyło lepiej.   

Po czwarte, co bezpośrednio wynika z punktu poprzedniego, budowanie związku na lichych fundamentach. Odkąd tylko nabyłam jakąś namiastkę samoświadomości, bardzo drażniło mnie to gorliwie powielane założenie, że faceta to trzeba przede wszystkim „zwabić” i „usidlić”. Że to seks jest odpowiedzią, jedynym czego facet od kobiety tak naprawdę oczekuje. Że to kobiety jedyna wartość i siła. Że jak chcesz budować związek, to musisz być przede wszystkim gotowa na seks. Bzdurne założenie, które bardzo chciałabym zdekonstruować i skutecznie wyplenić z kulturowej podświadomości. Nie tylko dla dobra kobiet, bo na dłuższą metę cierpimy na tym wszyscy, czy siusiak czy pipka.

Po piąte wreszcie, obrona podwójnych standardów zamiast edukacji. Postarajmy się tego biednego, zawiedzionego faceta zrozumieć! Przecież jak przez pierwsze miesiące są tylko randki, na które kobieta przychodzi odwalona, „zadbana” (grr), w najlepszym możliwym wydaniu, sam seksapil, zero wad, miód, cud i orzeszki, to facet się do stanu rzeczy przyzwyczaja i z automatu zakłada, że tak to już będzie, kobieta jak milion dolarów. No i jeb: oświadczyny, ślub, dziecko i klops totalny, bo nagle życie się dzieje, kobieta bez szpilek, seksownej bielizny i makijażu po domu chodzi, istny horror, przecież to już jak nie jego kobieta! Odczłowieczona, zaniedbana, nieogarnięta, zupełnie już nie dba o jego potrzeby! I to kobieta ma się tutaj naginać, a nie rozmijające się z rzeczywistością oczekiwania faceta. No ja pierdolę! Toż to retoryka kultury gwałtu.

Gdyby tak wszyscy przestali pierdolić i skupili się na tajemnej sztuce komunikacji – najpierw z samym sobą, a potem z drugim człowiekiem – świat naprawdę byłby lepszym miejscem.