10/05/2021

Tożsamość narodowa

Tożsamość narodowa to dla mnie płynny koncept (jak w zasadzie każdy koncept): skonkretyzowane wyobrażenie siebie, swojej przynależności do danej grupy czy miejsca. Ile ludzi, tyle (narodowych czy nie) tożsamości.

Nie wiem czy można powiedzieć, że mam dwie tożsamości narodowe. Gdybym musiała się teraz określić, to powiedziałabym, że jestem narodowo bezdomna. Jak wielu emigrantów przede mną: nie czuję się w pełni ani Szkotką, ani Polką.

Nie jest to jednak dla mnie istotna kwestia i nigdy taką nie była. Choć z sentymentu kocham Polskę bardzo, to trudno byłoby nazwać mnie patriotką. Szczerze powiedziawszy, to ja od patriotyzmu mocno stronię. Za blisko mu do nacjonalizmu.



Choć od samego początku identyfikowałam się jako imigrantka w UK, to przez długi czas nie uważałam się za emigrantkę. Na pytanie jakie są moje plany, zawsze odpowiadałam, że nie mam planów, mimo że w mojej głowie już trzy lata temu zrodziło się przekonanie, że do Polski nie wrócę. Nie byłam pewna czy to moje miejsce i czy na pewno dam sobie tutaj radę, ale wiedziałam, że w Polsce nie ma tego wszystkiego, do czego rwie się moje serce. Dwa lata temu przyznałam się do tego przed światem i od tamtego czasu tylko się w tym przekonaniu utwierdzam: tak, to właśnie tędy biegnie moja droga.

Wyemigrowałam i jestem emigrantką.

Nie wiem co w tym stwierdzeniu było dla mnie tak szokującego, bo patrząc wstecz na moje życiowe wybory, emigracja wydaje się być ich naturalną konsekwencją. Jednak bałam się tej emigracyjnej szufladki potwornie. No bo co jak się rozmyślę? Co jeśli emigracyjnym wyzwaniom nie podołam? Co jeśli się nigdy tak naprawdę nie zasymiluję?

Moje początki w UK długo wydawały mi się powodem do wstydu. Niby strasznie mnie ciągnęło, a jakoś ciągle zmieniałam zdanie. Tak, zawsze miałam hopla na punkcie angielskiego i kultury brytyjskiej, więc myśl o wyjeździe do Londynu zawsze gdzieś mi się tam z tyłu głowy obijała. Ale na wymianę ze studiów się nie udało (pierwsza porażka), sama z siebie, na dłużej niż kilka dni, strasznie się bałam (druga porażka), a jak się w końcu po studiach przełamałam, to po trzech miesiącach postanowiłam wracać (trzecia porażka). I choć z planowanych 3 miesięcy w Edynburgu zrobiło się całe 8, to wciąż nie miałam w sobie wystarczająco determinacji i przy pierwszym kryzysie zwinęłam obóz (czwarta porażka).

Dziś z perspektywy czasu widzę doskonale, że te trzy miesiące tu i trzy – czy nawet 8 – miesięcy tam, to bardzo niewiele. Zaczynanie życia od zera, w obcej kulturze, zupełnie samemu, to jest naturalny szok dla każdego systemu. Nawet tego otwartego na zmiany i nieźle zaznajomionego ze wspomnianą kulturą (przynajmniej w teorii, na papierze).  

W Szkocji (za drugim podejściem) zaczęłam się czuć jak w domu dopiero po roku. Roku determinacji i intensywnej pracy nad własną głową. Roku gorliwej asymilacji, wychodzenia do ludzi, ryzykowania ośmieszenia i niezręczności, niekończących się prób i błędów. Roku otwartości, wchłaniania, integrowania i niekończącej się nauki. A to tylko początek drogi, po której wreszcie stąpam z podniesioną (a nie ze zwieszoną) głową. Bo wiem, że jest tu dla mnie miejsce, mimo iż nie jestem – i nigdy nie będę – Szkotką z krwi i kości.

Jasne, mogłabym się martwić i kultywować w sobie poczucie zawodu z powodu braku narodowej przynależności. Ale po co? Mam przecież dzięki temu nieco szerszy pogląd, jakieś porównanie, unikalne doświadczenia, których mój chłopak czy brat nie mają. Tak, koszt tych doświadczeń to brak pełnej przynależności, którą oni mają. Ale bynajmniej nie czuję, żebym coś na tym traciła, wręcz przeciwnie, czuję, że zyskuję.

Kiedyś bardzo chciałam być Szkotką. Lub przynajmniej mieć ten wymarzony, szkocki akcent. Dziś w zupełności wystarcza mi to co mam i mieć mogę. Bo choć nie wszystko, to naprawdę mogę mieć – i mam – wiele. Więcej niż myślałam, że będę mieć.