17/08/2022

Cierpień

Lato w rozkwicie, pogoda piękna, temperatura idealna, a ty idziesz struta przez swoje ukochane miasto, bo każda mijana para, każdy najmniejszy ślad czułości czy uśmiechu na cudzej twarzy jest jak sztylet w serce. Desperacko próbujesz odciągnąć myśli od własnego bólu, ale bez szczególnego skutku. Wypełnia cię po brzegi: w którąkolwiek stronę się nie zwrócisz, on tam na ciebie czeka, w cudzych gestach, dźwiękach, zapachach, w tym żółtym, krzywo wymalowanym sercu na chodniku. Tak jakby twój mózg został zaprogramowany by wszystko łączyć z tym, przez co sama aktualnie przechodzisz. Obezwładniająca pustka krzyczy i nie wiesz jak ją zagłuszyć.

A świat się kręci dalej, jak gdyby nigdy nic.


Festiwal w pełni. Wieczorem gdy przed snem popłakujesz sobie w poduszkę, zza okien dochodzi cię dźwięk fajerwerków i orkiestr wygrywających radosne melodie spod zamku, przeplatany wakacyjnym, barowym gwarem z parteru. Szkockie dudy słyszysz wyraźnie zazwyczaj do południa (co okazjonalnie komentują koleżanki z pracy, gdy łączysz się z nimi na video konferencji o 10 rano), potem giną pod dźwiękami samozwańczych artystów, którzy za stosowne uznali zrobić sobie scenę tuż pod twoimi drzwiami. Czasem grają i śpiewają bardzo fajnie, czasem trochę mniej. Operowa śpiewaczka, stała bywalczyni, zawsze zachwyca cię przez pierwsze piętnaście minut i irytuje przez pozostałe czterdzieści pięć. Liczne wycieczki (głównie Potterowe, bo Victoria Street to przecież prototyp ulicy Pokątnej) i uliczni magicy wiecznie torują ci drogę do śmietnika i najbliższego supermarketu. Dojście gdziekolwiek zajmuje ci teraz dodatkowe 10 minut, bez używania łokci nawet 15. Dni w biurze nie przynoszą żadnej ulgi, bo przez okno poza gwarem pobliskich venue (czterech głównych) wpada zapach smażonej ryby (bardzo dobrej, choć wygórowanie drogiej), który potem ciągnie się za tobą do końca dnia. Owszem, opcji na lunch znacząco ci przybyło, ale przebijanie się przez te tandemy rozluźnionych turystów i podekscytowanych artystów nie wprawiają cię w szczególnie dobry humor, mówiąc delikatnie. 

Znajome to wszystko. Po dwóch i pół edycji (bo w 2020 festiwal się nie odbył, a rok temu w mocno okrojonej formie) wiesz doskonale, że irytacja to normalna część życia w centrum tego Fringe’owego szaleństwa. Że opcje na przetrwanie tego są zasadniczo tylko dwie: albo bierzesz w tym wszystkim czynny i świadomy udział, albo uciekasz na jakiś czas z domu. Byłaś na to przygotowana. Nawet podekscytowana, bo przecież się stęskniłaś.

Ale nie tak to wszystko miało wyglądać.

Nikt cię nie uprzedził, że życie prywatne rozpierdoli ci się w międzyczasie na drobne kawałki i wszystko nabierze bardzo nieprzyjemnego odcienia beznadziei. Że każde kolejne wybrane przez ciebie (lub koleżankę) show będzie się kończyć potokiem (twoich) łez, bo ten cholerny ból pcha się za tobą nieproszony we wszystkie progi.

Bardzo to dla mnie wyjątkowa edycja edynburskiego sierpnia.

*

Jest chujowo i nie zamierzam przed nikim udawać, że jest inaczej. Ból, smutek, złość, zawód, żal i samotność to teraz moja codzienna, obezwładniająca rzeczywistość.

Mam lepsze momenty, przebłyski siły, jasne. I iście okropne zjazdy.

Tak, jestem silna, mam wsparcie i odpowiednie narzędzia, żeby przez to przejść. Wiem dobrze, że koniec końców dam sobie radę. Ale to absolutnie nie zmienia tego, jak sprawy aktualnie stoją: a jest po prostu chujowo. I jeszcze długo chujowo będzie.

Żałoba to straszna sucz, ale wiem doskonale, że tutaj nie ma drogi na skróty. Każda strata – jakakolwiek – ją za sobą pociąga. Próba ucieczki, odcięcia się, zignorowania, wyłącznie ją przedłuża. Nie łudźmy się, ona cię dogoni wszędzie, nawet jeśli w zupełnie innej formie, miejscu i czasie. Znam ludzi, bardzo mi zresztą bliskich, którym nieprzeżyta żałoba truje życie od wielu, wielu lat i pewnie zawsze już truć będzie, bo oni za żadne skarby nie chcą się z tym zmierzyć. Ja chcę. Samoświadomość to nie są dla mnie wyświechtane słowa rzucane na wiatr (czy bloga): to świadomy wybór, mój sposób na życie. Nikt mi nigdy nie obiecywał, że będzie łatwo, wręcz przeciwnie. Więc biorę to na klatę.

Sierpień 2022 będzie mi pod nazwą Cierpień.

Na wieczną pamiątkę tego nieproszonego cierpienia, niezapowiedzianej zmiany, którą wymusiło na mnie życie, nagłej straty, której absolutnie nie chciałam i przed którą zapierałam się rękami i nogami. A którą koniec końców muszę przeżyć i zaakceptować.

Tak, mam ogromny problem z zaakceptowaniem rzeczywistości w jakiej się znalazłam. Bardzo chciałabym mieć na to wszystko większy wpływ niż faktycznie mam (bo nie mam, kurwa, żadnego). Ale te trudności tylko potwierdzają to, co wiem już od bardzo długiego czasu: że niewiele w życiu można kontrolować. Jedyne co mogę zrobić, już robię: staram się to w sobie przepracować, najlepiej i najzdrowiej jak potrafię.

Co czasem oznacza przeryczenie połowy komediowego show.

I to jest okej. Sztuka ma właściwości lecznicze.