25/10/2022

Ciemne strony emigracji

Przy okazji mojej ostatniej (emocjonalnie mocno obciążającej) wizyty w Polsce, dużo myślałam o emigracji, w szczególności o jej mniej radosnych stronach. Emigracja to z pewnością niełatwa sprawa, nawet jeśli w ogólnym rozrachunku znacznie poprawia jakość twojego życia. Możesz znaleźć swoje miejsce na ziemi, zbudować nowy dom poza domem, nawet czuć się częścią lokalnej wspólnoty, ale to wcale magicznie nie sprawi, że emigracja przestanie być trudna. Bo trudność to jej naturalna składowa. Powroty do domu czy wizyty rodziny zawsze łączą się z trudnymi emocjami: wybudzają poczucie wyobcowania, straty i zmiany. Przypominają o smutniejszych konsekwencjach podjętych decyzji.

 


Jako emigrant w Polsce i imigrant w Szkocji, mam dużo zrozumienia i empatii dla ludzi z innych krajów, bo ich doświadczenia zawsze w jakimś stopniu (nawet jeśli bardzo niewielkim), odzwierciedlają moje własne. Jakakolwiek nie byłaby tego przyczyna, budowanie życia w zupełnie nowym miejscu i asymilacja zupełnie innej (nawet jeśli w teorii nieźle zaznajomionej) kultury może być (i bardzo często jest) przeżyciem traumatycznym.

Człowiek często w ogóle nie zdaje sobie sprawy jak bardzo głęboko siedzi w nim kultura i świat w którym się wychował. Jak wiele brał za absolutny pewnik. Oderwanie się od tego wszystkiego, nawet jeśli w pełni zamierzone, nigdy nie jest ani łatwe, ani bezbolesne. Każdy kto emigrował wie to doskonale, a już w szczególności ludzie emigrujący w pojedynkę. Emigracja zawsze, chcąc nie chcąc, łączy się z potrzebą rozmontowania istniejącej tożsamości i zmontowania nowej. Nawet jeśli chciany i planowany, to wciąż kryzys osobowościowy. Rewolucja życiowa, która wywraca twój świat do góry nogami.

Czasem dogania cię to ze sporym opóźnieniem, gdy ekscytacja ze wszystkich nowych bodźców ewentualnie blednie i przychodzi ci zmierzyć się z mniej kolorowymi odcieniami nowej rzeczywistości. Najwyraźniej widać to przy pierwszych problemach ze zdrowiem: gdy trzeba lekarzowi wytłumaczyć coś w innym języku; zapoznać się z zupełnie innym systemem opieki zdrowotnej; poprosić o wsparcie, które do tej pory miałeś/ pod ręką w domu; gdy nie ma nikogo, kto mógłby ci zrobić herbatę, podać termometr czy przytrzymać włosy nad toaletą. Albo gdy w formularzu rejestracyjnym poproszono cię o kontakt do bliskiej osoby w razie wypadku, a ty przecież nie masz tu nikogo z rodziny.

To jest rodzaj samotności bardzo trudny do przepracowania, bo, jakby nie było, przecież sama się na nią zdecydowałaś, więc niby co teraz wydziwiasz i rozpaczasz? Moje pierwsze z nią zetknięcie zakończyło się potężnym kryzysem i czteromiesięcznym powrotem do domu. Kompletną emigracyjną porażką i największym dołem w moim życiu.

Pięć lat później przychodzi mi mierzyć się z tą emigracyjną samotnością ponownie. Okoliczności są oczywiście zupełnie inne (rzekłabym, że bardziej bolesne, ale idę o zakład, że Ania sprzed pięciu lat mocno by oponowała) i bynajmniej nie zamierzam podwijać ogona i wracać do Polski, która moim domem już od dłuższego czasu nie jest. Ale to bolesne poczucie bezdomności i nieadekwatności wróciło do mnie jak bumerang i sieje niezły zamęt.

Mieszkam w Szkocji od 5 lat, językiem angielskim posługuję się bez ustanku: w pracy, w domu, na studiach podyplomowych, w przyjaźniach, do niedawna również w związku. Jeszcze cztery lata temu nie rozumiałam nikogo, kto miał akcent z Glasgow, a teraz studiuję tam psychoterapię. Mam pełną świadomość, że nastoletnia Ania łapałaby się za głowę w zachwycie nad tym wszystkim, co wydawało jej się absolutnie nieosiągalne, a jednak są dni, gdy górę bierze strach i boję się otworzyć usta, bo przecież nie jestem stąd. I wstyd zżera mnie od środka, bo mój angielski jest gorszy, niewystarczający, robię masę błędów, ciągle się zacinam, zapominam słów, a moja wymowa nie jest idealna i wszyscy to widzą, i oceniają. Może do tej pory udawało mi się ich wszystkich jakoś sprytnie oszukiwać, ale teraz przecież ewidentnie zdają sobie sprawę, że wcale nie powinno mnie tu być, że to nie moje miejsce, że na to nie zasługuję. I spłyca mi się oddech i bardzo chcę się gdzieś schować, zahibernować, ale nie mam gdzie i nie za bardzo mogę, bo przecież nikt za mnie czesnych i rachunków nie zapłaci…

Po raz kolejny zmuszona jestem na nowo definiować „dom” i „bezpieczeństwo”, uczyć się życia w pojedynkę. Mówią, że dom to nie miejsce, a uczucie, i ja się pod tym podpisuję. Ale co jeśli to uczucie zostało ci odebrane?

Próbuję, oczywiście, odnajdywać „dom” w tych wszystkich miejscach, które na przestrzeni lat tak bardzo ukochałam. I choć wyraźnie dostrzegam w nich jego skrawki, to jednak zawsze zabarwione są smutkiem i stratą. Nie do końca wiem jak to pogodzić, bo do tej pory Szkocja była prostą definicją szczęścia, ale robię co mogę. Zawzięcie powtarzam sobie, że, tak jak wszystko inne co w życiu ważne, „dom” też musi być ambiwalentny. Że smutek, ból, poczucie osamotnienia i strata są jego pełnoprawną i naturalną częścią, tak samo jak radość, przynależność, poczucie bezpieczeństwa i miłość.

I tak właśnie, z pewną dozą zaskoczenia, powoli zdaję sobie sprawę, że choć ból niemal bez przerwy rozrywa mi serce, to jednak moja miłość wcale od niego nie maleje. Nie ma we mnie wątpliwości, że to wciąż moje miejsce i że to tutaj chcę zapuszczać korzenie (co też konsekwentnie – choć nie bez przeszkód – czynię). Że to jest mój dom z wyboru.

Mądrzejsi ode mnie twierdzą, że jak strata tak bardzo boli, to znaczy że to co straciliśmy było prawdziwe. ja do tego dodam, za moim ukochanym wersem Placków: a heart that hurts is a heart that works.