04/01/2024

Idiotka 2.0

Od mojego pierwszego idiotkowego tekstu minęły równe trzy lata. Jak to zwykle w życiu bywa, wydawało mi się wtedy (tzn. pisząc ten pierwszy tekst), że pozjadałam wszystkie rozumy i znalazłam w końcu ten osławiony złoty środek. Że to już jest to, eureka totalna, że po takiej lekcji to teraz już naprawdę tylko z górki. Bo przecież już WIEM i ROZUMIEM.

No kurwa, przecież to jest absolutna kwintesencja idiotkowania!


Na przestrzeni ostatnich dwóch lat, całkiem jasnym się dla mnie stało, że własna terapia i studia psychoterapeutyczne bynajmniej mnie od tego idiotkowania nie uchronią.

I nie żebym odejmowała mojej ówczesnej eurece, bo to naprawdę była największa i najważniejsza lekcja w moim życiu (tam i wtedy), która istotnie popchnęła mnie do przodu.

Nie miałam wtedy jednak zielonego pojęcia, że uzbrojona w tę „tajemną wiedzę” szarżowałam nie w stronę życia na tęczy dojrzałego i zdrowego związku, ale ku kolejnej życiowej lekcji. Która okazała się o wiele większa i ważniejsza. Po której ślamazarnie zbieram się do kupy po dziś dzień.  

Częścią tego zbierania się było przeczytanie biblii wszystkich idiotek, która zainspirowała mnie do wyskrobania drugiego odcinka z serii (bo teraz już raczej śmiało zakładam, że to życiowa seria będzie) mojego osobistego idiotkowania.

Trzy lata temu byłam święcie przekonana, że wygrałam w życie: wreszcie ktoś mnie kocha ZE WZAJMEMNOŚCIĄ, i to ktoś z kim fantastycznie mi się mieszka, z kim mogę konie kraść i prowadzić głębokie rozmowy do wczesnych godzin porannych. No kurwa, przecież to nawet w filmach się nie zdarza, wpadłam jak śliwka w kompot! Istne spełnienie marzeń!

Naprawdę myślałam, że tym razem inwestuję o wiele mądrzej, że odrobiłam poprzednie lekcje i odważnie wprowadzam je do życia.

I wiecie co?

Nie pomyliłam się, bo to wszystko jak najbardziej okazało się prawdą: zainwestowałam mądrzej i jak najbardziej zastosowałam wiedzę z poprzednich lekcji. W sumie to radziłam sobie w związku o wiele lepiej niż niejedna osoba mająca ich na koncie kilka, a i wyleczyłam przy okazji kilka własnych ran. Nie ma co owijać w bawełnę: mimo iż ten związek skończył się chujowo, to pchnął do przodu mój samo-rozwój jak nic nigdy wcześniej. Zupełnie nie tak, jak to sobie wyobrażałam, ani nie w kierunku o jakim marzyłam, ale nie mam wątpliwości: nie przeżyłam jeszcze w życiu niczego bardziej transformacyjnego.

Wbrew moim przewidywaniom, będąc w związku nic szczególnie nowego na temat samych związków się nie dowiedziałam. Jedyne co mnie faktycznie zaskoczyło, to odkrycie, że ja do związku się jak najbardziej nadaję i mogę się w nim czuć jak ryba w wodzie – w co większość życia aktywnie wątpiłam. Zawsze wyobrażałam sobie, że będę niedostępną, zimną partnerką, a było dokładnie odwrotnie. Udowodniłam sobie, że wcale nie jestem zepsuta, że potrafię (i mam odwagę) kochać szczerze, otwarcie i dojrzale.

Tyle tylko że kogoś, a niekoniecznie siebie.

I to właśnie była moja wielka, idiotkowa lekcja: ze słynnych granic. Którą wciąż skrupulatnie odrabiam, bo to gówno jest dla mnie trudniejsze niż najgorszy dział matematyki dla wykapanego Humana. Wcale nie wykluczam, że będę ją odrabiać do końca życia.

Bardzo nie chciałam żeby ten mój rudy Szkot był lekcją, bo chciałam żeby był – ba, mocno wierzyłam, że był – miłością mojego życia. Ludzie, ile we mnie było niezgody na tę lekcję i jak ja zawzięcie z tym walczyłam! Jakie wybitne usprawiedliwienia mu pisałam, jakie fikołki mentalne wykonywałam, jak gorliwie usiłowałam mu dowieść swojej wartości. Dwoiłam się i troiłam. No ale umówmy się: nawet to bystre źródełko moich kreatywnych wymówek musiało się prędzej czy później wyczerpać. Miłość życia z definicji cię nie porzuca, nie wini za całe zło i nie ma też raczej w zwyczaju regularnie dyskredytować twoich uczuć i doświadczeń.

Nadszedł więc ten wiekopomny dzień, w którym ostatecznie przegrałam wojnę z samą sobą i – wspomagana pierwszą osobistą terapią i studiami psychoterapeutycznymi – stanęłam twarzą twarz z tą pieprzoną lekcją do odrobienia: lekcją stawiania granic.

Moi kochani, to się okazuje absolutną jazdą bez trzymanki.

Bo ta lekcja okazała o wiele większa niż mój dwuletni związek i radośnie rozlała się po całym, calusieńkim moim życiu. Nie ma ani jednej relacji, na którą nie miała ona wpływu! Absolutnie wszystko wyjebało mi się do góry nogami. Nie dość, że musiałam mierzyć się ze stratą głównej figury przywiązania i moim bezlitosnym zachowaniem protestacyjnym (wybaczcie kalkowe słownictwo, ale powołuję się tutaj na teorię przywiązania, z którą warto się zaznajomić, bo wiele – zdawałoby się nieadekwatnych – reakcji i zachowań w relacjach wyjaśnia i normalizuje), to spływały na mnie coraz to nowsze eureki dotyczące granic. Granice to bez cienia zwątpienia największa i najważniejsza lekcja jaką wynoszę zarówno z moich studiów terapeutycznych jak i złamanego serca.

Nigdy wcześniej nie było dla mnie tak jasne i oczywiste, że bez granic się po prostu nie da. Nikomu nie polecam pracy na pełen etat, weekendowych studiów terapeutycznych i cotygodniowych praktyk w trakcie chaotycznego leczenia złamanego serca, i to w samym środku kryzysu ekonomicznego na emigracji. Ale równocześnie przyznaję, że trudno mi sobie wyobrazić bardziej efektywny kurs ze stawiania granic. Nie wiem czy bez tych chujowych okoliczności byłabym w stanie zmuszać się do eksperymentów behawioralnych w zakresie własnych granic, a tak po prostu nie mam wyboru: albo te granice stawiam, albo ląduję w psychiatryku. Tutaj nie ma miejsca ani czasu na półśrodki.

Z pustego nie nalejesz.

Cudzej traumy nie uleczysz.

Do miłości nie zmusisz.

Jedyne co możesz zrobić to skupić się na sobie i nie dać sobie w kaszę dmuchać.

Nie da się mądrze i dojrzale kochać innych bez kochania siebie.

A miłość do samego siebie przejawia się głównie w stawianiu zdrowych granic – jakkolwiek kontra intuicyjne może się wam to z początku wydawać.

Apeluję więc do innych idiotek i idiotków: przyjrzyjcie się swoim granicom.

I proszę pamiętajcie: wasze granice nie są stworzone dla innych, ale wyłącznie dla was. Zakomunikować je innym to ich najprostsza część. Cała zabawa zaczyna się gdy ten komunikat odbija się od ściany – a odbija się wbrew pozorom bardzo często i gęsto – i trzeba postawić drugi krok. Dopiero to jest prawdziwym testem dla samo-szacunku, bo zazwyczaj pociąga za sobą realne straty. Stawianie granic to nie są pobożne prośby o lepsze traktowanie, ale zasady, których restrykcyjnie się trzymasz gdy to złe traktowanie się wydarza.

Jeśli jesteś wobec mnie agresywny/a, to wychodzę z pokoju. Jeśli nie potrafisz uszanować moich emocji i doświadczeń, to z tobą nie gadam. Jeśli nie potrafisz powstrzymać się od raniących mnie komentarzy, to będę intencjonalnie ograniczać nasze kontakty. Jeśli nie dokładasz własnych cegiełek do budowy naszej relacji, idę budować gdzie indziej.

Niby proste, a jednak tak cholernie trudne!