Chcę,
żeby wszystko było idealnie. Zgrane, zsynchronizowane, zgodne ze skrupulatnie
ułożonym planem, na czas, bez opóźnień i komplikacji. Pełnia szczęścia. Nie da
się? Że niby zawsze zostaje jakieś „ale-bo” lub lekki powiew niepewności i
niechcianej zależności od rzeczy/osób/zjawisk trzecich? Pierdu,
pierdu, moi drodzy.
A
w ramach owej kontroli (która prawdziwą kontrolą wcale być nie musi) należy się
przede wszystkim wyluzować. No bo przecież ja już dobrze wiem, jak to wszystko będzie
wyglądać. Choćby dwumetrowe zaspy stały, śnieg po oczach walił, z czubka nosa
zwisał sopel lodu, horyzonty przysłaniała mgła, mięśnie odmawiały
posłuszeństwa, telefony poumierały na śmierć, a słuchawki napięcia nie
wytrzymały… to będą komplikacje w pełni IDEALNE. Będą przejmująco jaskrawe
kolory, niezapowiedziane przypływy ekstatycznego ciepła, przyspieszony oddech,
rozstrojone bicie serca, niekontrolowane szerokie uśmiechy rzucane na prawo i
lewo, nerwowe chichoty, głośne westchnienia i tłumione piski. W brzuchu
zaszeleści stado rozszalałych motyli, równolegle wywołując huragany w tęczowym
mózgu. Może świat wokół rzeczywiście pogrąży się w chaosie i nieprzerywanych
komplikacjach, ale to w żaden sposób nie wpłynie na mój cudownie szczęściem
omamiony mózg.
Cokolwiek
się stanie, ten dzień i tak otrzyma miano niezaprzeczalnie idealnego.
Bo
tu nie chodzi o brak komplikacji, problemów i osób trzecich. TU chodzi o
emocje, w pełnej krasie przeżywane metafizyczne chwile, które unoszą Cię
dobrych kilka centymetrów nad chodnik i wynoszą największy problem do rangi
wydarzenia idealnego.
Tu
chodzi o zezwolenie niepohamowanej euforii na kontrolowanie całej reszty – i uwierzcie
na słowo, ta cała reszta będzie kompletnie bezbronna.