11/12/2012

My week

Studiowanie. Trzeci rok. Praca licencjacka. Sześć egzaminów. Nauka.

I dwa koncerty niezawodnie rozświetlające poszarzałe niebo (jeden wspomnieniami, drugi ekscytująco-nerwowym oczekiwaniem).  



Cały weekend muszę sobie przypominać, że czytam lektury nie dla wykładowcy, ale dla siebie. Kupkę z przygotowanymi materiałami do naskrobania pierwszego rozdziału przesuwam z miejsca na miejsce. Wypociłam trzy strony. Dlaczego nikt mi nigdy nie powiedział, że parafrazowanie cudzych słów to najgorsza forma pisania jaką ktokolwiek, kiedykolwiek wymyślił? Złoszczę się. Tydzień przerwy. Wypociłam następne dwie. Brainwashing nadgryziony, ale za to Orwell siedzi w kącie i płacze gorzko, że go zaniedbuję. Czas ucieka, zegar tyka, stres mi się włącza. Robię sobie herbatę. Planuję nowe dziwolągi na brudnych resztkach moich żółtych ścian. Oglądam nie to, co trzeba. Piszę, ale nie to co trzeba. Włączam się w dyskusje, w których mnie w ogóle nie chcą. Ignoruję zmieniające się cyfry na komputerowym zegarze. A w nocy zasnąć nie mogę, bo zżera mnie wewnętrzny stres i wyrzuty sumienia, że czas zmarnowałam i wciąż niewiele napisałam. Nienawidzę deadline’ów.

W poniedziałek wieczorem, po męczącym i zazwyczaj najbardziej pracowitym dniu z całego tygodnia, zmuszam mózg do wytężonego wysiłku na nie dłużej niż chwilę, bo bardzo łatwo przegrywam z sennością. I znowu muszę sobie przypominać, że słówek nie uczę się dla irytującego wykładowcy, ale tylko i wyłącznie dla siebie.

We wtorek tułam się po schodach na trzecie piętro, tłumacząc sobie, że to już przecież naprawdę jeden z ostatnich wtorków, kiedy 70% czasu spędzanego na uczelni schodzi mi nad otwarcie znienawidzonym niemieckim.

W środę jak zawsze tryskam sarkazmem, złością i wszędobylską irytacją, bo 45 minut literatury amerykańskiej nie jest w stanie zrekompensować mi ani 45 minut niemieckiego, ani 90 minut historii filozofii z najbardziej ograniczonym i pokrzywionym osobnikiem z napotkanego przeze mnie grona pedagogicznego, ani, tym bardziej, 90 minut wołającej o pomstę do nieba łaciny. Środa jest skreślona na starcie.

W czwartek walczę ze sobą w ciepłym łóżku, rozważając, czy w ogóle jest sens wychodzić z domu, w takie zimno, o takiej godzinie, na takie zajęcia. Co tydzień wychodzi mi inaczej.

W piątek wstaję z trudem, ale stosunkowo chętnie pokonuję znaną do znudzenia (mimo trzech opcji) drogę do mojej absolutnie ulubionej placówki edukacyjnej w tym mieście. Przed dwunastą jestem w domu, zazwyczaj pełna inspiracji, którą przelewam jakkolwiek, gdziekolwiek, po czym oddaję się przyjemnościom, których dzień później odrobinę, odrobinkę żałuję… bo jak można stracić calusieńki dzień na wszystko, tylko nie naukę?

Nie mogę doczekać się przyszłego semestru, gdy już to wszystko zdam i zakopię w ciemnych i niedostępnych zakamarkach mojej świadomości.

Dla rozerwania mojej spiętej ostatnimi dniami psychiki, niezawodny Muse wypuścił nowy teledysk, który pierwszymi 5 sekundami wywołał dumne dreszcze na moich plecach – bo ja też tak biegłam, na zabój, z biletem w ręce i transparentem pod pachą. Pozostałe 4 minuty i 20 sekund są jak strumień niekończących się wspomnień, który skutecznie paraliżuje moją zdolność skupiania się na czymkolwiek innym.

Ale tak ogólnie, to mam się dobrze.