05/11/2017

2017: Bath

Moja lista miast do zwiedzenia w UK jest generalnie dość długa. Moje odwiedziny w Bath (którego oczywiście na tej liście nie zabrakło) wyszły trochę przypadkiem. W kwietniu Norb zakupił nam bilety do Werner Bross Studios (bo sam jeszcze nie był, a ja tam będę chętnie wracać przy każdej nadarzającej się okazji, bo jestem Potter-head pełną gębą), ale w Londynie spędziliśmy tylko dzień – pozostałe dwa w Bristolu. A że Bristol miałam już z grubsza obcykany (fotorelacja do wglądu tutaj), to padło na położone niedaleko, słynne Bath.
Poniżej jednak kadry z całego weekendu, nie tylko Bath.


Do Hogwartu dotarliśmy tym razem autobusem ;)
I potraktowaliśmy się czekoladową żabą za dziewięć (!) funtów.
Ale najważniejszym punktem magicznej wycieczki był Zakazany Las i pomieszkujący w nim Buckbeak – bo za pierwszym razem takich atrakcji tam nie miałam!
I jak przy okazji każdego mojego wyjazdu, ten również kręcił się wokół jedzenia. Moi londyńscy przyjaciele z Benugo zadbali o nasz piknikowy prowiant, bo pogoda aż błagała, żeby spędzić leniwą godzinę na zielonej trawce w Hyde Parku ;)
Bath to miasteczko małe i urokliwe, idealne na jednodniowy wypad z Bristolu, szczególnie jeśli pogoda dopisuje – a mi dopisywała.
Norb pojechał do Bath ze mną, ale wcześniej niż ja wrócił.


Bath Abbey – do środka nie wchodziliśmy.


Widok na Pulteney Bridge – miejsce oblegane przez turystów.
Rzeka Avon zawsze bardziej przypomina mi bagno niż rzekę…
Most od drugiej strony.


Piknik z widokiem na the Royal Crescent.


Te niebieskości skradły mi serce!


Wspinaczka na punkt widokowy.
Jak każde inne miasto, Bath górką zapunktowało.
Ta monotonność barw w architekturze bardzo do mnie przemawia – pomaga mi poczuć historyczny klimat miejsca. Piaskowiec w Bath działa na mnie tak samo jak kamień w Edynburgu.




Choć niewątpliwie wyjątkowe i urocze, Bath mnie nie powaliło. Fajnie było je zaliczyć, ale jak to stwierdził Norbert: jest troszeczkę zbyt posh. I zdaje się celować w nieco starszą grupę wiekową. Taki wysublimowany, weekendowy ośrodek wypoczynkowy dla emerytów.
I podobno ulubione miejsce Jane Austin.
To już bananowy most w Bristolu, którym wracałam do Norberta.
Ostatni dzień zaczęliśmy od pysznej kawy – wiadomo, że jak ktoś ci ją zrobi, to smakuje sto razy lepiej. Szczególnie gdy ten ktoś na kawie się zna ;)
I poszliśmy na zawieszany most (nad wyżej wspominanym bagienkiem zwanym rzeką Avon), którego jeszcze nie miałam okazji obfotografować.
Ładny! Choć, jak mnie poinformowano, niezbyt praktyczny.
Podsumowując: do Bath na pewno warto się raz wybrać (żeby zaliczyć), ale sama wracać tam już raczej nie planuję: odhaczone, wystarczy. Na ekskluzywne weekendowe wypady raczej mnie nigdy stać nie będzie. Za to na pewno wrócę jeszcze (i to nie raz) do Bristolu, bo to miasto bardzo niepozorne: nie bije wyjątkowością po oczach, ale pod powierzchnią kryje wiele przyjemnych niespodzianek. Nie wspominając już o tym, że mam tam do kogo wpaść na kawę ;)