22/01/2022

Emocjonalny przywilej

W ferworze witania nowego roku, o moją bańkę obiły się motywacyjne cytaty: „to nie rok ma być lepszy, a człowiek”, „to nie życie staje się lepsze, a ty”. W pierwszym odruchu pomyślałam sobie „mądre, to prawda”. Jakby nie było, od lat sama w to wierzę i praktykuję. Doskonale zdaję sobie sprawę, że najważniejsza praca (tj. taka, która przynosi najlepsze życiowe rezultaty) zawsze jest odśrodkowa. Mocno też wierzę, że każdy jest do tej wewnętrznej pracy zdolny, że każdy posiada naturalne zasoby do walki z przeciwnościami.

ALE, ALE, odezwał się ten bardziej krytyczny głos w mojej głowie, przecież bycie do czegoś zdolnym, a egzekucja tej zdolności to są dwie bardzo różne rzeczy! Samo posiadanie zasobów nie znaczy jeszcze, że ma się do nich wolny dostęp i potrafi się je obsłużyć. Można przecież posiadać auto, nawet nie jedno, a wcale nie potrafić go prowadzić. Lub nie mieć na paliwo.



Jak już kiedyś pisałam: chcieć a móc to nie zawsze to samo. Często żeby cokolwiek ci się w ogóle zachciało (a już szczególnie wewnętrznej orki na ugorze jaką są wewnętrzne zmiany), muszą zostać spełnione podstawowe potrzeby: fizjologiczne, ekonomiczne, środowiskowe, społeczne i emocjonalne. Trudno oczekiwać samoświadomości od kogoś, kto każdego dnia, od rana do nocy walczy wyłącznie o (mniej lub bardziej godne) przetrwanie. Samoświadomość to luksus, na który nie wszyscy (choć wszyscy są do niej zdolni) mogą sobie pozwolić. I to pociąga za sobą prosty wniosek: jestem emocjonalnie uprzywilejowana.  

To nie tak, że miałam jakichś wybitnie emocjonalnie inteligentnych rodziców, fantastyczne, sielankowe  dzieciństwo i wspaniałe, wyrozumiałe, akceptujące środowisko – bynajmniej. Ale moje podstawowe potrzeby zawsze były zaspokajane i przez pierwsze dwie dekady życia nie musiałam (co nie znaczy, że nie mogłam, bo można zawsze) martwić się o jedzenie, dach nad głową, dostęp do edukacji czy bezpieczeństwo w najbliższych relacjach. Miałam w życiu czas i sporo okazji, żeby się nad sobą pochylić i zastanowić. Żeby błądzić i zaczynać od nowa, bez obezwładniającego lęku, że nie ma dla mnie już żadnej przyszłości. Otrzymałam wystarczająco wsparcia i stosunkowo zdrowe wzorce, żeby nie bać się wychodzić poza znane schematy, analizować je i kwestionować. Innymi słowy: miałam nie tylko czas, ale i narzędzia by zacząć pracować nad samoświadomością. By podejmować własne decyzje.

Znam bardzo dużo ludzi (a w ramach zawodowej przygody na jaką się właśnie porywam, pewnie poznam ich jeszcze więcej), którzy wielu z tych podstawowych potrzeb zapewnionych nigdy nie mieli. Którzy spędzili co najmniej dwie dekady żyjąc w strachu i emocjonalnej nędzy, budując przekonanie, że tak już jest i zawsze będzie. Że życie jest zupełnie poza ich kontrolą, że do własnych potrzeb, emocji i marzeń prawa nie mają. Którzy wierzą, że to normalne i że właśnie tego należy od życia, ludzi i siebie oczekiwać: ciągłego zawodu.

Bardzo trudno jest uwierzyć w coś, czego nigdy nie miało się okazji doświadczyć. Ba, trudno to rozpoznać nawet jak ci się wydarza - dobro, jeśli jest dla ciebie obce i nieznane, można odczuwać jako zagrażające. Na tym bazują wszystkie autodestrukcyjne zachowania. 

Dużo ludzi, którzy postrzegają mnie jako osobę wyluzowaną i ogarniętą, śmiało zakłada, że tak już po prostu mam, że to naturalne. W pierwszym odruchu zawszę chcę ostro oponować, bo przecież doskonale wiem, że to się nie wzięło z powietrza, że włożyłam w to naprawdę ogrom wewnętrznej pracy. Moi tutejsi bliscy (Szkocja) nie znają mnie sprzed 5 czy 10 lat, z Polski – a to była diametralnie inna osoba, i o ile wciąż daleko mi do kwiatu lotosu na spokojnej tafli jeziora (nie żebym do tego kiedyolwiek aspirowała…), to poczyniłam ogromne postępy, które zwyczajnie zaczynają owocować. Ale zaraz potem przychodzi myśl: przecież wykonanie tej ciężkiej, wewnętrznej pracy umożliwiły mi okoliczności w jakich przyszło mi się urodzić i wychować. Tak, owszem, to wciąż była moja ciężka praca i nikt mi tego odebrać nie może, ale fakt, że w ogóle miałam okazję ją wykonać, to jednak zupełnie oddzielna i niezależna ode mnie kwestia. Więc może rzeczywiście przyszło mi to łatwiej, naturalniej? I tak, zamiast bronić swoich racji, staram się tłumaczyć, zarówno sobie jak i innym: nie, że jestem lepsza, bo włożyłam więcej pracy w samoświadomość, ale że moje doświadczenia, moje spojrzenie na świat i samą siebie są pochodną wielu przypadkowych, sprzyjających okoliczności, które dały mi czas, motywację i narzędzia by zakasać rękawy i w głowie dłubać. Te okoliczności to czysta loteria i chociażby dlatego staram się nie mierzyć ludzi własną miarą.

Jeśli masz czas – dziś, jutro, za tydzień lub dwa – przysiąść na chwilę i zastanowić się: czego chcę, czego potrzebuję, co czuję, gdzie są moje granice, jak radzę sobie z emocjami, co mogę zrobić lepiej, jakie nawyki wyplenić a jakie wprowadzić, to jesteś uprzywilejowany. To wcale nie jest standard i nie wszyscy mogą sobie na takie priorytety (czy nawet myśli) w życiu pozwolić. To jest cholernie niesprawiedliwe, ale nie sprawia, że ty jesteś lepszy, a oni gorsi czy niezdolni do wewnętrznych zmian. Bynajmniej. Oni mają po prostu gorszy start: mniej odpowiednich narzędzi, a więcej przeszkód do pokonania.

Dobrze jest zdać sobie z tego sprawę, zanim najdzie nas ochota doradzać innym jak żyć.