09/04/2013

And this chaos, it defies imagination

Powoli, ślamazarnie i z nie lada oporem ogarniam swój prywatny burdel. Po piwie.
Koniec z narzekaniem na pogodę. Od dziś mam wiosnę.


Przejmuję odrobinę kontroli nad wszechobecnymi problemami.
Śnieg topnieje, wyciągam trampki. W dupie mam słońce, zaświecę sobie własne.

Pozbywam się toksyn i odchudzam mózg ze zbędnych zmartwień. Uspokajam przyspieszone serce, rezygnuję z przeżywania, inwestuję w zieloną herbatę. Koniec pławienia się w oceanie chaosu, czas wyjść z myśleniem na nieco bardziej zrównoważony ląd. Czas zdefiniować nowe cele i wyrobić sobie odpowiedni rytm.  
Sortuję wspomnienia, izoluję emocje, wyrzucam przykrości, kolekcjonuję małe sukcesy, liczę miłe słowa, zamiatam pod dywan te przykre, układam alfabetycznie życiowe wnioski, uczę się myśleć po angielsku i zawzięcie plewię w ogródku motywacji, bo zarósł niemocą. Wprowadzam rządy totalitarne, sama na sobie przeprowadzając brainwashing.
Puszczam hamulce i nawet przestaje się już dziwić, że w tym roku piszę znacznie więcej po angielsku niż po polsku. Nie, nie wydaje mi się. Wiem, też mnie to zaskakuje, ale z matematyką nie wygrasz. Word mi wyliczył, że w samym journalu produkuję ponad 8 tysięcy angielskich słów miesięcznie. A jest jeszcze praca licencjacka (która poza oczywistymi dokumentami Worda istnieje również w formie notatkowej), mailowa korespondencja różnej długości (i maści) oraz eseje do szkoły (średnio 400słów na tydzień). Ah, no i jeszcze ta bliżej nieokreślona angielska twórczość pseudo-literacka.
Tak bardzo mi się w głowie przemeblowało i tak dużo mnie te wiosenne porządki pisania kosztują, że możecie spodziewać się egocentrycznych psychoanaliz na temat mojej skromnej osoby, studiowania, angielskiego, edukacji i pisania przez najbliższych kilka miesięcy.
Ale bez obaw, po polsku.