01/04/2013

Problemy niedoszłego anglisty

Jako osoba, która na co dzień posługuje się dwoma językami (rodzinnym polskim i obcym angielskim), dzień w dzień, chcąc nie chcąc, borykam się z mniejszymi i większymi językowymi problemami. Jedne są zabawne, inne irytujące, a jeszcze inne stanowią spore wyzwanie. Swoje złe przyzwyczajenia mam po obu stronach medalu: są naleciałości z angielskiego w moim polskim i z polskiego w moim angielskim (niestety). Ale jako, że te pierwsze są znacznie przyjemniejsze w obyciu, to na nich się skupię.

Pewnie już zauważyliście, ale w moim nienajlepiej wyposażonym słowniku języka polskiego w miejsce niektórych polskich wyrażeń wkupiły się na stałe pewne dobrze utarte angielskie powiedzenia. Nie ma punktu widzenia, argumentu czy uwagi, jest tylko mój ulubiony POINT. Nie ma tak przy okazji, jest tylko o wiele lepiej brzmiące BY THE WAY. Nie ma to prawda, jest tylko wyświechtane TRUE STORY. Nie ma o mój Boże, jest tylko OH GOD (lub wersja hard: JESUS FUCK). Standardowe spadaj już dawno temu zastąpiło mało subtelne FUCK OFF. Nie używam nie ma za co, tylko YOU’RE WELCOME. W mailach nie piszę proszę Cię bardzo, tylko HERE YOU GO. Na fejsie nie piszę śmiało, dołączcie się, tylko FEEL FREE TO JOIN. Gdy w połowie marca z samego rana widzę metry śniegu za oknem, bezwarunkowo wykrzykuję WHAT THE FUCK? Czasem też nadużywam sarkastycznego GREAT/LOVELY, a gdy coś nie pójdzie po mojej myśli, kwituję to przeciągłym SHIT (co zdarza mi się wymsknąć nawet na zajęciach…).
Były też okresy przejściowe, gdy najpierw obrzydliwie dużo rzeczy było AWESOME, a zaraz potem dużo sytuacji bywało AWKWARD. Był też czas, gdy bardzo lubiłam udawać Rona i do znużenia powtarzałam BLOODY HELL. 
Trochę nieświadomie rozkochałam się w myślnikach i średnikach. Może zauważyliście; używam ich wszędzie tam, gdzie są niekoniecznie potrzebne – często wystarczyłby zwykły przecinek. To naleciałość z angielskich comma splice’ów, które zdają mi się podświetlać na czerwono w każdym możliwym tekście. Angielski nie lubi przecinków tak bardzo jak polski; z kolei polski nie lubi dużych liter tak bardzo jak angielski (Ciocia Ania radzi: niech Was ręka Boska broni przed pisaniem przymiotnika Polish z małej litery!). 
Z angielskiego zapożyczyłam też sobie angielską pisownię wykrzykników, bo ochy, achy i echy jakoś mi się znacznie lepiej prezentują bez tego c w środku.
Poza tym, na maj „zrobiłam już sobie plany”, a to co piszę: raz „robi sens”, a raz go po prostu nie robi (z sensem jak ze mną – niby ambitny, ale chorobliwie leniwy).

Wiem, łamię tymi przyzwyczajeniami każdą możliwą zasadę językowego bycia konsekwentnym (przynajmniej pisząc po polsku). Na zmiany się jednak nie zanosi, bo mam nieodparte wrażenie, że eliminacja tych anglo-wstawek obdarłaby mnie ze sporej części zawzięcie budowanego charakteru. Dlatego chojracko śmiem twierdzić, że nie można być konsekwentnym we wszystkim, a ja (oczywiście!) wolę skupić się na odizolowywaniu moich Amerykańskich naleciałości z ogółem Brytyjskiej całości i wyplenianiu polskich kwiatków z angielskiego ogródka, aniżeli na pielęgnowaniu konsekwencji w posługiwaniu się językiem polskim. Bo o ile angielskie kwiatki w polskim są czymś, co mnie bawi, to kwiatki polskie w angielskim wręcz przeciwnie. To temat moich koszmarów.  
Nie trudno się domyślić, że na punkcie pisania jestem mocno przewrażliwiona; również (a teraz może nawet PRZEDE WSZYSTKIM) i w angielskim. Cudownie jest usłyszeć, że mój angielski jest good, nawet jeśli za tym przymiotnikiem ciągnie się cała lista różnorodnych słów z but na czele. Z konstruktywną krytyką problemów nie mam. Ale gdy wykładowca zarzuca mi, że w moim tekście są polskie kalki – momentalnie mam ochotę się rozpłakać (chwała Bogu, zdarza się to coraz rzadziej).

Tak czy siak: bezwarunkowo kocham te moje językowe problemy ;-)