Na
Ukrainie, jak i w samym Lwowie, zawitałam już po raz trzeci, ale był to
pierwszy raz zupełnie prywatnie, bo odwiedzając kuzynkę, która dzielnie tam
studiuje (pozdrawiam!).
Z
dwóch poprzednich (szkolnych) wycieczek Lwów zapamiętałam jako biedne,
zaniedbane, ale klimatyczne miasto, gdzie niebywała ilość pań zwykła nosić
gustowne, białe kozaczki. I choć od mojej ostatniej wizyty minęło już kilka
lat, niewiele się zmieniło. Panie nadal (choć może w nieco mniejszej liczbie) z
uwielbieniem noszą białe kozaczki.
Tym
razem jednak, dzięki kuzynce, zapamiętałam Lwów zupełnie inaczej ;-)
Pogoda
nas nie rozpieściła, na granicy musieliśmy odczekać swoje, a wjazd do Lwowa
prawie kosztował nas zawieszenie (to samochodowe), ale wszystkie minusy wynagrodziło
dobre towarzystwo i galicyjski klimat.
Pyszna,
prawdziwa, gorąca czekolada – niebo w gębie! I choć z czekoladkami i
pralinkami było różnie, to zdecydowanie muszę odwiedzić ich filię w Krakowie.
Lwów
ma własną wieżę Eiffla! ;-)
Najpiękniejsze
(oczywiście) były przerwy w zwiedzaniu. Poza gorącą czekoladą, wypiłam wódkę z
piwem i colą (zaskakująco dobra mieszanka) oraz piwo bursztynowe. Tymczasem
podniebienie rozpieszczałam najpierw pierogami, potem sałatką z kozim serem, a
na koniec pstrągiem zapiekanym w żytnim cieście. Lwów jest smaczny ;-)
A
w drodze do domu, zgrane rodzeństwo konwertowało rodziców na Muserów –
niespecjalnie stawiali nam opór ;-)