16/04/2013

2013: Lwów

Na Ukrainie, jak i w samym Lwowie, zawitałam już po raz trzeci, ale był to pierwszy raz zupełnie prywatnie, bo odwiedzając kuzynkę, która dzielnie tam studiuje (pozdrawiam!).
Z dwóch poprzednich (szkolnych) wycieczek Lwów zapamiętałam jako biedne, zaniedbane, ale klimatyczne miasto, gdzie niebywała ilość pań zwykła nosić gustowne, białe kozaczki. I choć od mojej ostatniej wizyty minęło już kilka lat, niewiele się zmieniło. Panie nadal (choć może w nieco mniejszej liczbie) z uwielbieniem noszą białe kozaczki.
Tym razem jednak, dzięki kuzynce, zapamiętałam Lwów zupełnie inaczej ;-)
  






Pogoda nas nie rozpieściła, na granicy musieliśmy odczekać swoje, a wjazd do Lwowa prawie kosztował nas zawieszenie (to samochodowe), ale wszystkie minusy wynagrodziło dobre towarzystwo i galicyjski klimat.
  










 Pyszna, prawdziwa, gorąca czekolada – niebo w gębie! I choć z czekoladkami i pralinkami było różnie, to zdecydowanie muszę odwiedzić ich filię w Krakowie.



  Lwów ma własną wieżę Eiffla! ;-)







 Najpiękniejsze (oczywiście) były przerwy w zwiedzaniu. Poza gorącą czekoladą, wypiłam wódkę z piwem i colą (zaskakująco dobra mieszanka) oraz piwo bursztynowe. Tymczasem podniebienie rozpieszczałam najpierw pierogami, potem sałatką z kozim serem, a na koniec pstrągiem zapiekanym w żytnim cieście. Lwów jest smaczny ;-)



 A w drodze do domu, zgrane rodzeństwo konwertowało rodziców na Muserów – niespecjalnie stawiali nam opór ;-)