02/08/2014

Myślenie boli

Coraz częściej w moim najbliższym otoczeniu dyskutuje się na temat myślenia. Koniec końców, wokoło nie brakuje – i pewnie już nigdy nie zabraknie – barwnych przykładów na bezmyślność. Bo dzisiaj z zasady myśli się niewiele. Lub wcale. Mózg większości homo-sapiens szybko przechodzi w stan relatywnego spoczynku. Bo teraz przecież znacznie łatwiej (i wygodniej) jest ciągnąć na automacie.
Znajdą się obrońcy zaniedbywanych mózgów – w gruncie rzeczy sama do nich należę, choć moje zaangażowanie ogranicza się do hejtowania bezmyślności innych, bez zwracania uwagi na moją własną. Którą nierzadko przejawiam.
Ale czy to naprawdę tak źle? Nie myśleć?
Przecież życie kocha paradoksy, a ten o myśleniu mówi, że to nie tylko naprawdę boli, ale też umniejsza szczęście. Bo przecież szczęśliwi nie myślą.


Oczywiście, że generalizuję. Ale to nie zmienia ogólnej tendencji: im mniej analizujesz, tym mniejszy masz problem. Bo problem rośnie (bądź – wcześniej nieistniejący – rodzi się) wprost proporcjonalnie do czasu spędzonego na jego kontemplacji. I mówię to z własnego – w tej dziedzinie nawet całkiem bogatego – doświadczenia.
Od intensywnego myślenia zawsze niedaleko jest do kompletnego zmyślania.
A problemy urojone rozwiązuje się (o ironio!) o wiele trudniej niż te namacalne.
Toteż, mimo iż lubię swój mózg, czasami naprawdę mam ochotę go wyłączyć. Chociażby na krótką chwilę. I do szału doprowadza mnie fakt, że się nie da. Bo o ile samo myślenie bywa spoko, to już tzw. mentalne pierdolenie spoko nie jest.
A u mnie od jednego do drugiego droga bardzo krótka…
Dlatego poważnie zastanawiam się, czy to coraz bardziej popularne “nie-myślenie” nie jest w gruncie rzeczy znacznie lepszym i wygodniejszym rozwiązaniem…
Tylko gdzie i jak się to myślenie wyłącza?