25/08/2014

Sunny T

Już gdy otwierałam dokument Worda dzień po powrocie do domu, doskonale zdawałam sobie sprawę, że to nie będzie łatwy tekst do napisania. Emocje wciąż jeszcze (!) zawzięcie buzują w moich żyłach, a dobrej jakości nagrania na YouTubie bynajmniej im ostygnąć nie pomagają, co - jak nietrudno sie domyślić - dość znacząco utrudnia ubieranie myśli w słowa.


Pierwsze co czuję się w obowiązku napisać, to że T in the Park z niesamowitą mocą udowodniło mi, że od koncertów jestem już prawdziwie uzależniona. I to nie od tych kulturalnych posiedzeń z piwkiem na trawce gdzieś na tyłach, gdy to w skupieniu oceniasz możliwości występujących; ja jestem uzależniona od adrenaliny, tłumu, przemoczonych koszulek, szalonych oklasków, pisków, zdzierania gardła i nadwyrężania kończyn, i to najlepiej w rytm muzyki, która jest dla mnie czymś więcej niż przyjemnym tłem. Dlatego właśnie za Muse i Biffy jestem gotowa jechać niemal wszędzie: bo na ich koncertach zawsze to dostaję.
Drugie co czuję się w obowiązku napisać, to że pełnowymiarowy festiwal wciąż jeszcze przede mną – z Wojciechem T zaliczyliśmy tylko w 2/3 (co zresztą na dobre nam wyszło, bo sobota była jedynym dniem w którym T zmokło; w piątek i niedzielę słońce nie znikało z nieba!). Dlatego w przyszłym roku biorę namiot i jadę na Woodstock, żeby to nadrobić. I piszę tu o tym celowo: oficjalnie puszczone w eter ma większą moc sprawczą.
A po trzecie to nie wiem (jak zawsze w takich sytuacjach) jakich słów mam użyć, by trafnie opisać jak bardzo cudowne były te dwa koncertowe (i zaskakująco słoneczne) dni w Kinross.

Tak jak i Emirates, tak i T było dla mnie wydarzeniem dość irracjonalnym: jechać w wymarzone miejsce do wymarzonego kraju gdzie ludzie porozumiewają się z wymarzonym akcentem, i uczestniczyć w festiwalu, na którym praktycznie cały dzień grają Twoją ulubioną muzykę – z jednej bajki do drugiej, i z powrotem, aż nie czuć gruntu pod nogami.
Przecież ja tam permanentnie umierałam ze szczęścia!


Umówmy się: na koncertach zawsze najbardziej za serce łapie szalejący tłum.
Gdy oglądałam Gastonbury 2010 (jeszcze jako koncertowa dziewica, ale już jako zaawansowana psycho-fanka z pierwszym biletem w ręce), zamarzyło mi się wyśpiewać House of the Rising Sun razem z tym brytyjskim tłumem – pojechałam do Londynu i właśnie to dostałam (ciaryciaryciary!). A gdy dwa lata temu mój brat natknął się na to nagranie, zamarzyło mi się zostać częścią tłumu szkockiego – pojechałam na T in the Park i (raczej niespodziewanie) właśnie to dostałam. Przez pierwsze pół minuty nie wierzyłam, że naprawdę to grają. To była pierwsza piosenka na której naprawdę wypluwałam sobie gardło i mocno nadwyrężałam kończyny. Ot, znienacka, nadprogramowo, spełniło się jeszcze jedno moje marzenie. Gdy oglądam dziś to nagranie, nie mogę przestać mentalnie wyć ze szczęścia – nie wiem czy ktoś poza osobami stanowiącymi część tego tłumu potrafi to zrozumieć; tego się nigdy nie da racjonalnie wytłumaczyć, to trzeba samemu przeżyć. Tak czy siak: Imagine Dragons (i szkocki tłum) właśnie tym ostatecznie podbili moje serce.
A potem to już poszło gładko.
Ed Sheeran wcale nie musiałby być rudy, zdolny i uroczy żeby mnie zachwycić – jego głos odwala za niego całą robotę. Niech no tylko przyjedzie do Polski i jeszcze raz zaśpiewa Don’t. Perfekcja w czystej postaci. Miło było patrzeć, a jeszcze milej słuchać.
Występ Biffy fucking Clyro (dzięki któremu w ogóle na T – i w Szkocji! – się zjawiliśmy) pozostaje, oczywiście, absolutnie bezkonkurencyjny. Było moje wielbione Victory Over the Sun (choć Simon zapomniał tekstu…), było wyśnione Machines (te cholerne ciary!), było Questions and Answers (szkoda tylko, że bez mojego ulubionego teledysku w tle), była energia, był ogień, były dudy, było szaleńcze skakanie i standardowe darcie japy – więcej mi do szczęścia nie było trzeba. Bo Biffy, tak jak i Muse, zawsze daje radę. Oczywista oczywistość.
Kodaline (jak na albumie, tak i na żywo) z łatwością stopili mi serce, mimo iż nie zagrali mojego tapetowego Big Bad World. Temu wokalowi jakoś łatwo szło wszystko wybaczyć.
Bastille dupy nie urwało (szczególnie w porównaniu do całej – licznej! – reszty), ale za These Streets i Flaws i tak miałam ochotę zarzygać scenę tęczą. O Reebookach or najkach (oficjalny hymn tegorocznego sezonu grillowego) nie wspominając.
Franz Ferdinand, na których pełnowymiarową fazę przeszłam tuż przed wyjazdem (a która trwa sobie w najlepsze do dziś), zbili mnie z nóg. I to całkiem dosłownie. Weszłam do namiotu sucha, wyszłam mokra, obolała i przeszczęśliwa. Ostatni raz skakałam tak w Stodole. O ile na Coke’u w zeszłym roku (ówcześnie ich nie znając) oceniłam ich jako niezłych na żywo, tak po T trafili do czołówki moich ulubionych wykonawców. Chcę więcej!
Arctic Monkeys wciąż wzbudza we mnie mieszane (choć ogólnie rzecz biorąc raczej pozytywne) uczucia. Świetnie grali, świetnie śpiewali i świetnie się na scenie prezentowali, ciary mi gdzieś tam po plecach przeszły, ale czy mnie permanentnie swoim występem porwali? Nie. Choć akurat przy R U Mine bawiłam się świetnie.

Friday

Sunday

Wielkich muzycznych odkryć nie poczyniłam, ale mimochodem doceniłam Ellie Goulding (ma babeczka głos), Keiser Chiefs (Ruby, Ruby, Ruby) i Red Hot Chilli Pipers (czad!).
I poza tym, że wciąż trudno mi uwierzyć, że naprawdę byłam częścią tego szalejącego, szkockiego tłumu, chyba nie mam nic do dodania. Ot, kolejny punkt z mojej Bucket List przemieniony w zajebiste wspomnienie. Jedno z tych życiodajnych i nie do zdarcia.
I tak, tym razem też to napiszę: takie wspomnienia warte są każdej zasranej złotówki.
Bo mimo upływu czasu, to przejmujące szczęście wciąż rozsadza mnie od środka.

Uwielbiam to uczucie. Najbardziej na świecie.