25/05/2012

Recovery

W ramach rozluźnienia i marnowania cennego czasu, który powinnam poświęcić na naukę, obejrzałam sobie najnowszy walentynkowy romans – The Vow.


Pamiętam, że już sam zimowy zwiastun zachęcił mnie do sięgnięcia po ten film - uwielbiam motyw utraty wspomnień i pamięci na równi z motywem zaburzeń i chorób psychicznych. Nie spodziewałam się cudów, bo koniec końców na plakacie wyraźnie dają do zrozumienia, że to film, na który z założenia idą dzikie tłumy zakochanych par. Generalnie nie zawiodłam się – jak na walentynkowy romans, film jest dobry – słodki, z ładnym przesłaniem, o miłości, która przetrwa wszystko. Przyjemnie się ogląda, choć trudno nie prychnąć z pobłażaniem na widok kolejnego na zabój zakochanego, nierealnego faceta. Bo nie wiem jak inni, ale w moim otoczeniu tacy naprawdę nie istnieją.

Ale do rzeczy, bo ja nie o tym miałam pisać. Generalnie nie pisałabym o The Vow, gdyby nie fakt, że ten film przypomniał mi o niedawno oglądanym przeze mnie dramacie BBC o tym samym motywie, tyle że the other way round – tam to mąż ulega samochodowemu wypadkowi (swoją drogą, Brytyjskie produkcje w dość komiczny sposób przedstawiają tragiczne wypadki…) i zapada w śpiączkę, z której budzi się, ale z uszkodzonym mózgiem (oświećcie mnie - jest jakieś lepszy polski odpowiednik dla brain injury…?). 


 Recovery, bo o tym filmie mowa, jest jednym z tych tytułów, które naprawdę mnie dotknęły. Powiem więcej: ta historia wgniotła mnie w fotel, w dobrym znaczeniu tego sformułowania. W zestawieniu, The Vow nie miało szans. W starciu z melodramatem, dramat zazwyczaj już na starcie ma u mnie punkt więcej. I w tym wypadku, wbrew pozorom, wcale nie przeważył ani czynnik brytyjskości, ani fakt, że w Recovery główną rolę gra David Tennant (szczerze mówiąc, to akurat był poniekąd minus, bo jakkolwiek ogromną miłością darzę jego „z lekka szkocki” akcent, to jego wydanie w wersji niepełnosprawnej jest w wielu momentach nie do przebrnięcia – przynajmniej na obecny moment mojego językowego zaawansowania). Przeważyła sama historia, która w gruncie rzeczy kończy się bardzo podobnie, ale sama w sobie jest znacznie bardziej… nawet nie umiem znaleźć odpowiedniego słowa. DOTYKAJĄCA. Może to wynika z różnicy filmowego gatunku i z góry założonego przeznaczenia - historia w The Vow miała przede wszystkim wzruszać i rozczulać. Historia w Recovery miała (chyba) dotykać. To, co dzieje się z Alanem po wypadku jest w dużym stopniu przerażające. Głowa rodziny, kochający mąż i ojciec dwójki dzieci zamienia się w duże niepełnosprawne dziecko, które nie wie, co wypada robić, a co nie. Było pozytywne zakończenie, ale nie happy-end. I chyba dlatego ta historia tak mnie dotknęła. Takie obrazy miłości przemawiają do mnie znacznie mocniej i dobitniej niż najpiękniejsze love story.