26/01/2013

Speaking English

Dzisiejszy post jest o angielskim, do czego, pośrednio, natchnęła mnie uczelnia. Bowiem na konwersacjach, już od dwóch lat, bardzo często poruszamy temat tego, jak się w Polsce języka uczymy, jakie mamy bariery i jak powinniśmy sobie z tym radzić.
Orzech trudny do zgryzienia.
W podstawówce, gimnazjum i liceum kładziono nacisk głównie na pisanie, czytanie i gramatykę - prawie w ogóle na rozmowę. Nigdy nie korzystałam z lekcji dodatkowych (nie licząc trzeciej klasy podstawówki, ale wtedy jeszcze w ogóle nie miałam angielskiego w szkole, więc był to krótki kurs dla początkujących), dlatego mój kontakt z językiem przez pierwsze 7 lat językowej edukacji ograniczał się tylko i wyłącznie do szkoły (nie licząc obsesji na punkcie Harry’ego Pottera, która znacznie wzbogaciła mój zasób słownictwa).

To, jak wielkie mam braki w mówieniu, o dziwno, wcale nie dotarło do mnie podczas miesięcznego pobytu w Nowym Jorku, ale dopiero na studiach. Bowiem do Nowego Jorku pojechałam w wakacje między pierwszą a drugą klasą liceum, jako językowy szczyl. Potrafiłam sformułować poprawne gramatycznie pytanie i nikt nie miał problemu ze zrozumieniem o co pytam, ale na nic mi to było, skoro nie potrafiłam zrozumieć ani słowa z rezolutnej odpowiedzi, o sensownej ripoście już nawet nie marząc. Zamiast więc chłonąć językowe doświadczenia, które miałam na wyciągnięcie ręki, ja od nich uciekałam. To były te żenujące czasy, gdy czytać po angielsku się po prostu bałam (co okazało się najbardziej irracjonalnym strachem w moim życiu), gramatyki ogarnąć nie umiałam, seriali w ogóle nie oglądałam, muzyki słuchałam sporadycznie i bez pasji, a Wielka Brytania była tylko Londynem, który chcę kiedyś zwiedzić. Koniec końców jednakże, Nowy Jork mnie odmienił. Chyba nawet wjechał mi na ambicję. Do końca liceum zrobiłam kolosalne postępy w gramatyce. Zaczęłam oglądać Amerykańskie seriale, zaczęłam słuchać muzyki bardziej na poważnie (tak, tak, po prostu wpadłam na Muse, w końcu, wreszcie, w samą porę). Powoli zaczęłam wsiąkać w angielski daleko poza szkolną ławką. Byłam zupełnie nieświadoma faktu, że mimo iż w wielu kwestiach robię kolosalne postępy, w jednej tylko pogłębiałam zaległości.
Pierwszy miesiąc studiów był dość burzliwy. Nagle dotarło do mnie, że nic nie wiem o angielskiej fonetyce, 90% wyrazów wymawiam niepoprawnie i nie potrafię płynnie ubierać swoich myśli w słowa. Był to dla mnie spory szok, bo z pisania, czytania, gramatyki i słuchania, byłam naprawdę dobra. Ale co z tego, że umiem, skoro nie potrafię zastosować…?
Dzisiaj jestem na trzecim roku studiów pierwszego stopnia, piszę pracę licencjacką, prawdopodobnie skończę te studia z nienajgorszym rezultatem w odpowiednim terminie, ale już teraz wiem, że mówienie po angielsku prawdopodobnie już na zawsze pozostanie moim kompleksem – moją piętą achillesową. Moją dziurą w edukacji. Przy odrobinie szczęścia, w przypływie odwagi i mentalnej siły, może uda mi się ją załatać w jakimś zakątku Wielkiej Brytanii, ale na pewno nie inaczej.
Dlatego wszystkim tym, którzy chcą uczyć się angielskiego skutecznie i praktycznie: przestańcie liczyć wyłącznie na szkołę. Sami oceniajcie swoje umiejętności i nie zapominajcie, że umiejętności językowe poza pisaniem, czytaniem i słuchaniem obejmują też mówienie, którego milcząc jak zaklęci na pewno nie opanujecie. Wiem, że łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale nie bójcie się: przebijajcie mury, zwalczajcie zahamowania – im wcześniej zaczniecie, tym lepiej dla Was. Wbrew coraz popularniejszemu (i błędnemu) przekonaniu, że bez lekcji dodatkowych za ciężkie pieniądze daleko nie zajedziecie, do doskonalenia swoich językowych umiejętności wcale nie potrzebujecie opłaconego native speakera. Wystarczą dobre chęci. Nawiążcie kontakt z native speakerem na własną rękę – od czego są międzynarodowe portale społecznościowe? Odpalcie darmowego skype’a i nie bójcie się z niego korzystać. Jeśli nie możecie wyjechać na wakacje za granicę, znajdźcie sobie obcokrajowca, z którym będziecie mogli porozmawiać przez Internet – tak zupełnie naturalnie, nie o szkole, ale o swoim ulubionym aktorze / aktorce / zespole / serialu / filmie / twórcy / sporcie. Zamiast na zajęciach dodatkowych, ćwiczcie się sami w wolnym czasie. Brzmi śmiesznie, ale wymaga znacznie mniej wysiłku niż odrabianie pracy domowej, a przy okazji może dostarczyć sporo frajdy. Wymowę możecie ćwiczyć oglądając swoje ulubione filmy w oryginale, bez napisów lub wyłącznie z angielskimi (przecież wśród Waszych ulubionych tytułów na pewno zajdzie się niejedna produkcja anglojęzyczna). W miarę możliwości słuchajcie audiobooków czytanych przez waszych ulubionych aktorów/aktorki. Czytajcie proste i krótkie książki na głos, sprawdzając wymowę każdego nowego słowa w słowniku z nagraniami (czasochłonne, ale warte zachodu). Starajcie się oglądać wywiady swoich ulubionych zagranicznych artystów w oryginale (od czego jest youtube?). Przede wszystkim jednak ćwiczcie mówienie w grupie swoich dobrych znajomych, gdzie nie będziecie się czuć skrępowani. Spotykajcie się w zgranej grupie, załóżcie klub, kółko wzajemnej adoracji, czy nawet drużynę do gry w siatkówkę – postarajcie widywać się w miarę regularnie i rozmawiajcie tylko po angielsku. Łączcie przyjemne z pożytecznym i bawcie się językiem: udawajcie obcokrajowców w centrum handlowym, oglądajcie razem filmy/seriale i dyskutujcie o nich po angielsku.
Ja wzięłam się za to wszystko zbyt późno i uwierzcie – bardzo tego żałuję.