10/01/2013

Studenckie frustracje

W trudny okres weszłam i choć po cichu obiecywałam sobie, że nie będę lamentować na prawo i lewo, to i tak nie jestem w stanie powstrzymać się od naskrobania kilku ironicznych, przepełnionych frustracją i złością zdań. Enjoy.

Na sesje egzaminacyjne narzeka się od zawsze, bez względu na kierunek, specjalizację czy stopień uniwersyteckiego (dobre sobie) zaawansowania – studenci już tak mają i ja bynajmniej nie byłam wyjątkiem przez te ostatnie dwa lata. Tyle tylko, że dopiero teraz naprawdę dociera do mnie, że wcale nie miałam na co narzekać przez te ostatnie cztery sesje egzaminacyjne. Owszem: bywało ciężko i irytująco, ale prawie wszystkie egzaminy (nie licząc akwizycji języka) zdawałam w języku angielskim, z przedmiotów, które (mniej lub bardziej, ale jednak!) angielskiego bezpośrednio dotyczyły: była gramatyka opisowa, gramatyka kontrastywna, wstęp do językoznawstwa, wstęp do literaturoznawstwa, literatura angielska (part one), historia Wielkiej Brytanii, historia U.S.A., wiedza o Wielkiej Brytanii, wiedza o U.S.A. oraz praktyczna nauka języka. Na pierwszym roku tak bardzo nienawidziłam historii Wielkiej Brytanii, a dzisiaj, będąc na roku trzecim, oddałabym naprawdę wiele by móc się tego uczyć jeszcze raz (mówię bardzo, BARDZO poważnie).

Paradoks moich studiów nie polega bowiem na tym, że jest ciężko – to, że lekko nie będzie było mi wiadome jeszcze długo przed tym zanim przekroczyłam próg uczelni. „Ciężko” jest przecież jednym z naturalnych składników pojęcia „filologia”. Podjęłam świadomą decyzję i w pełni liczyłam się z jej konsekwencjami. Śmiem nawet twierdzić, że „dostawanie po dupie” dobrze mi robi. Dlatego też ani trochę owej decyzji nie żałuję.

Paradoks moich studiów (czy może raczej ich programu na konkretnej uczelni) polega na tym, że będąc już na trzecim roku – gdy (tak na „chłopski rozum”) powinnam się skupiać na pracy licencjackiej i szlifowaniu językowych umiejętności, oraz zapinać wszystko na tzw. ostatni guzik – ja babram się w zupełnie nieprzydatnych przedmiotach, przez które, ironicznie, zawalam te, na których najbardziej mi zależy. W zimowej sesji egzaminacyjnej na trzecim roku filologii angielskiej mam sześć egzaminów, z czego TYLKO DWA w języku angielskim (czyt. bezpośrednio wiążące się z przedmiotem moich studiów). Od pracy licencjackiej ważniejsza jest łacina, od readingu ważniejszy jest zakichany niemiecki, od literatury historia filozofii (w języku polskim, ma się rozumieć…), a od konwersacji ustny egzamin z niemieckiego. Wciąż nie mogę zdecydować, czy się z tego śmiać, czy płakać. W efekcie tkwię pomiędzy jednym, a drugim, kompletnie „rozklekotana” emocjonalnie.

Bo żeby to jeszcze była kwestia samego poświęcania czasu! Ale nie, to jest kwestia motywacji, której w stosunku do niemieckiego i łaciny chronicznie i permanentnie mi brak. Zaniedbywanie historii Wielkiej Brytanii, literatury, readingu, gramatyki praktycznej, kontrastywnej czy fonetyki to kwestia mojego czystego lenistwa, niezorganizowania i irytującego nawyku zostawiania wszystkiego na ostatnią chwilę. Rozwiązanie tego typu problemu przychodzi łatwo: nie zdaję, dostaję po dupie, biorę się w garść i zaliczam w kolejnym terminie – proste, jasne i oczywiste. Tymczasem do przyswajania niemieckiego i łaciny nie potrafię zmusić się (o motywacji nawet nie marząc) pod żadnym pozorem.  Hamuje mnie nienawiść, niechęć i przymus. Nie ma na tym świecie osoby, która przekonałaby mnie, że te dwa języki (jeden wymarły, a drugi znienawidzony) są mi niezbędne w mojej ślamazarnej drodze do opanowania angielskiego (a są tacy, co próbują…). Nie widziałam, nie widzę i nigdy nie dojrzę w tym najmniejszego sensu.

Możecie sobie wyobrazić jak wiele frustracji mi ten przykry fakt dostarcza. Mając niemiecki dwa razy w tygodniu (po półtorej godziny!), średnio co dwa dni rozważam (rozważałam…) możliwość rzucenia tych studiów. Wciąż hamuje mnie tylko to, że kocham angielski. To taka cholerna równoważnia, gdzie po jednej stronie waży się niemiecki z łaciną, a po drugiej moi ulubieni wykładowcy, praca licencjacka i angielski sam w sobie (tak, tak to jeden z tych licznych, małych i dużych, życiowych paradoksów). 



Wiem, że w życiu nie można mieć wszystkiego tak jak by się chciało, ale naprawdę nie potrzebowałam na to, aż tak twardych argumentów (no chyba, że te studenckie frustracje w końcu tak bardzo zniechęcą mnie do „robienia papierów”, że zupełnie oleję sprawę i zacznę edukować się na własną rękę – czego, mam nadzieję, nie przeczytał mój dziadek).

Krótko mówiąc: jak sukcesywnie przebrnę przez tą (najgorszą z dotychczasowych) sesję, to moje studenckie życie (na krótkie cztery miesiące) zamieni się w bajkę, na którą liczyłam od samego początku.