30/01/2013

Związek toksyczny?

Krzyczę na siebie w myślach potwornie, ale bez większego skutku.
Nie ma to jak na własne życzenie dać sobie narzucić presję, a potem sobie z nią nie radzić.
Nie żeby same minusy, bo wreszcie się mogę uczyć po angielsku o angielskim. A po tym co działo się ostatnio, to naprawdę duży postęp. I naprawdę nie powinnam narzekać.
Tylko ta cholerna choroba.
Sesja w zestawieniu z chorowaniem to jakiś żart wszechczasów.


Mam ochotę wyrzygać sobie gardło i wypruć (choć ciśnie mi się na usta pranie) zawalony gilami mózg. Wiercę się w łóżku, przewalam kołdrę z jednego końca na drugi, raz mi ciepło, raz gorąco, herbata ciągle się kończy, miodu jest wiecznie za mało, czosnek z mlekiem już mi wychodzi uszami, a chusteczki piętrzą się na kupce pod łóżkiem, bo nie mam siły wynieść ich do kosza. Wirująca pralka, którą tak dobrze słyszę ze swojego pokoju, doprowadza mnie do szaleństwa, bo gdy chodzi, nie mogę nastawić czajnika, który jest teraz moim najlepszym przyjacielem. Za nic nie mogę sobie znaleźć miejsca, a proces myślowy (nie mówiąc już o pamięciowym) mam jakby na wstrzymaniu.
Więc antologia literatury angielskiej jakoś tak… wciąż po prostu leży.
A ja już myślałam, że w tym sezonie wywinę się chorowaniu. Optymistka.  
Tak sobie więc, starym zwyczajem, marnuję bezcenny czas, bezcelowo zastanawiając się nad sesją, sensem mojego zasmarkanego życia, irytującymi bakteriami w górnych drogach oddechowych i toksycznymi związkami, zapijając to wszystko paskudnym ferweksem.
Przykładowo: sesja i choroba to związek toksycznie idealny. Jeden z niewielu związków w moim życiu, który zdefiniowałam w ten sposób. Z jednego toksycznego się poniekąd wykaraskałam, w drugim tkwię niezależnie od siebie, a trzeci zdaje się być aktualnie nieobecnym, powiewa gdzieś w zakamarkach świadomości, do których mam mocno ograniczony dostęp. Zwą to ponoć priorytetami.
Ale ktoś mi ostatnio powiedział, że związek, którego sama jeszcze ostatecznie nie zdefiniowałam (choć Bóg mi świadkiem, że już i tak za dużo o nim napisałam) też jest związkiem toksycznym. I teraz waham się trochę. Bo to wszystko trochę śmierdzi. Jak ferweks: wygląda (i pachnie) jak rozcieńczony ludwik, w smaku jest paskudny, ale podobno pomaga. A jeśli toksyczny związek ma z założenia niszczyć, to chyba odrzucam tą definicję.
Swoją drogą, lubię jak ktoś ocenia lub interpretuje coś (co mnie bezpośrednio dotyczy) zupełnie odmiennie ode mnie – to mi zawsze daje do myślenia.

Ale te toksyczne brednie to i tak wina zarazków.