17/04/2015

O odpowiedzialności za słowa

Ostatnimi czasy wytrwale uczę się odpowiedzialności za własne słowa. W co wpisują się również średnio udane próby przekuwania wspomnianych słów na wymierne działanie – ale to akurat temat na oddzielnego posta. Dziś tylko o słowach. Które zwykliśmy puszczać na wiatr. Lub samopas. My, bo i ja się tego dopuszczam. Nagminnie. Ale po kolei.


Słowa są dla mnie bardzo ważne. Zresztą trudno żeby nie były, skoro od lat zarzekam się, że pisanie to moja największa pasja, a za kilka miesięcy (prawdopodobnie) ukończę studia filologiczne. Słowa pisane – zarówno swoje własne jak i innych – z oczywistych przyczyn traktuję więc wyjątkowo poważnie: to moje ulubione medium komunikacji. Słowa mówione są dla mnie równie ważne, ale, niestety, bardziej wybiórczo: liczą się czyjeś, rzadko (a do niedawna nigdy) moje. Przyznaję: nie zwykłam zwracać uwagi na to, co mówię. A to, jak sądzę, jest jednym z wielu skutków ubocznych mojego pisemnego nałogu: mój mózg zakodował sobie, że najważniejsze jest to, co na papierze, nie na ustach, i tego się trzyma, nie do końca ogarniając, że dostęp do tego papieru mam tylko ja. A niektórzy ludzie czasem przecież zasłużą sobie na trochę więcej niż moje przeciętne „wyrzygiwanie dźwięków”. Innymi słowy, dotarło do mnie, że niektórym winna jestem nieco więcej słownej konsekwencji. Dlatego od niedawna staram się zwracać większą uwagę na to co i jak mówię. Uczę się brać odpowiedzialność nie tylko za pisane, ale i wypowiadane słowa. Plan zacny, wiem, dziękuję.
Jednakże, istnieje tu też druga strona tego medalu, bo przecież nie zorientowałabym się, że sama mam z gadaniem problem, gdybym wcześniej nie nacięła się na niego u innych.
No bo właśnie. Teksty pokroju „przecież tylko tak sobie mówię”, albo „przecież ja nic nie mówię na poważnie” działają na mnie – podobnie jak TA oraz TA piątka – jak czerwona płachta na byka. To po co się w ogóle do mnie odzywasz, skoro nigdy na poważnie? Dobra, ja wiem, że to nie jest do końca sprawiedliwie, bo sama nagminnie szydzę, żartuję i hejtuję, a potem oczekuję, że ofiara moich podłości sama ogarnie, że to wszystko tylko z miłości. Ale przecież nie unikam przy tym słów ważnych: staram się trwać w gotowości na powagę.
Śmiało zakładam, że ludzie świadomie odzierający swoje słowa z powagi żyją w przekonaniu, że to zwalnia ich z odpowiedzialności za nie. I nic bardziej mylnego! Bo ich słowa – rzucone na wiatr, czy też nie – wcale nie odbijają się bez echa od mojej głowy. A przynajmniej nie zawsze. Bo jak już sobie wezmę kogoś na celownik moich analitycznych badań, to słowna inwigilacja rusza pełną parą. Krótkotrwałą pamięć – szczególnie jak mi zależy – mam całkiem niezłą, a tę długotrwałą niezawodnie podpieram pamiętnikiem, więc mało które słowo ginie bez wieści.
Zresztą, umówmy się: za swoje słowa zawsze w jakimś stopniu odpowiadamy. Bo za relacjami, nieistotne jak bardzo powierzchownymi, zawsze idzie jakaś odpowiedzialność. Mniejsza lub większa, ale jednak odpowiedzialność. I wmawianie komuś, że nie powinno się brać twoich słów na poważnie, bynajmniej tego nie zmieni. Taki już podły jest ten świat.
Dlatego, ucząc się odpowiedzialności za własne słowa, chciałabym nakłaniać do tego innych.
Bo jeśli mamy kiedykolwiek wyleczyć ten nasz 21wieczny komunikacyjny analfabetyzm, to powinniśmy zacząć od brania odpowiedzialności za swoje własne słowa.
Bo jak śpiewają moje Słońca (jedne z wielu):