25/12/2017

2017: Cypr

Pomysł na Cypr był autorstwa Wojtka i Norberta. Przekonali mnie do niego któregoś wieczoru po ciężkim dniu pracy – początkowo się opierałam, ale ostatecznie wyraziłam chęć wyjazdu przed półką z ciastkami w Tesco. Raz się żyje.
Przez sam fakt, że podróżowaliśmy w tym gronie (miała jeszcze lecieć z nami Maja, ale pokonały ją obowiązki przykładnej studentki), wyjazd z założenia musiał być udany. Nawet wbrew moim zdrowotnym przebojom, które usilnie przyjemność mi odbierały.


Trudno zresztą nie cieszyć się pisakiem, słońcem i moczeniem stópek w środku grudnia! Po raz kolejny udowodniłam sobie, że podróżowanie po ciepłych zakątach Europy w ziemie jest rozwiązaniem dla mnie idealnym.


Paradoks tego zdjęcia do dziś wywołuje uśmiech na mojej twarzy.
Naszym pierwszym przystankiem (tj. moim i Wojciecha, bo z Norbertem spotykaliśmy się dzień później) była Larnaka.


Całkiem urokliwie, niewielkie miasteczko, z przyzwoitymi plażami. Z tej pod lotniskiem można było z bliska podziwiać sobie lądujące samoloty.
Była nawet forteca do zwiedzenia za kilka euro.


I piękny kościół…
…do którego jednak nie udało nam się wejść.
W drodze do Paphos (gdzie lądował Norbert) zatrzymaliśmy się na chwilę w Limassol – bardzo zachodnio-turystycznej mieścinie, gdzie promenada przywodziła na myśl Amerykę.
Jedynie starówka miała swoje momenty.


Paphos przywitało nas niezbyt miłą niespodzianką: brakiem piaszczystych plaż, na które bardzo liczyliśmy. Kąpania ostatecznie więc nie było.
Tylko wszechobecność kotów trochę mi brak piasku wynagradzała.


Jednogłośnie uznaliśmy, że Paphos pięknością nie grzeszy.
Pozytywnym zaskoczeniem okazały się tylko Grobowce Królewskie w ostatnich promieniach zachodzącego słońca – było co uwieczniać.












Widoki zdecydowanie warte tych kilku euro. Tylko nie dajcie się zwieść – teren do obejścia (i sfotografowania) jest naprawdę spory, więc im więcej czasu poświęcicie, tym lepiej. My nie wyliczyliśmy tego zbyt dobrze i nas stamtąd wypraszano.
Urokliwy kościółek w Paphos.
I tamtejszy, śliczny kot.
Zamek w Paphos.
Odświeżające smoothie. Kulinarnie fajerwerków na tym wyjeździe nie było, choć zaliczyliśmy kilka typowych dla Cypru dań.
Na pożegnanie z Paphos wybraliśmy się w krótki rejs, po którym nadszedł czas pożegnać się z Norbertem, który wracał do Bristolu.
W drodze do hotelu w Larnace (skąd z kolei my wracaliśmy do Polski) zahaczyliśmy o Bożonarodzeniową bombkę przy pomoście.
A rano w ramach pożegnania wstaliśmy na wchód słońca.


Widoki z drogi powrotnej też były niczego sobie.
Cypr mnie nie porwał, ale niewykluczone, że jeszcze kiedyś tam wrócę. Koniec końców, można było się tam poczuć jak w UK: te same wtyczki (warto zapamiętać, bo my nie wiedzieliśmy – pofarciło nam się, że akurat wzięłam brytyjską ładowarkę z polską przełączką), ruch lewostronny i wszystko dostępne po angielsku, a pogoda o niebo lepsza! ;)