06/06/2022

Tak, warto rozkminiać

 To niejako rozwinięcie mojego wywodu sprzed 7 lat.


Dużo się w życiu nasłuchałam zastrzeżeń do mojego ciągłego „rozkminiania”, nadinterpretowania, analizowania, bezustannego malowania większego obrazka i wiecznego nurkowania, byleby głębiej, w otchłań ludzkich bebechów (mentalnych, ma się rozumieć). Że przecież marnuję czas, życie, zasoby, energię. Że to bez sensu, że nie warto. Że to nienormalne. Że może jednak za dużo myślę i analizuję, a za mało faktycznie robię.

Przy mojej obsesji na punkcie bierności i aktywności, takie komentarze to istna woda na młyn Wewnętrznego Krytyka. Sen mi z powiek spędzały. No bo zamiast pisać fikcję i szkolić warsztat pisarski, ja namiętnie spisywałam te wszystkie rozkminy. Bywało, że po kilkanaście stron dziennie, maczkiem. I gdzie mnie to niby miało doprowadzić? Przecież tego nie wydam, żadnych pieniędzy z tego nie będzie. Więc może faktycznie marnuję czas?

Oj tak, mój pamiętnik bardzo długo był tajemnicą, przeszkodą, powodem do wstydu i niekończących się wyrzutów sumienia. Tak jakbym ich mało w swoim (wówczas katolickim) życiu miała…

No i przecież sama pisałam, że myślenie boli!

Więc jaki to wszystko ma niby sens?

A no właśnie ma, i to (dla mnie) coraz większy.

To oczywiście nie jest żadna prawda objawiona, tylko moja osobista opinia, z którą jak najbardziej można się nie zgadzać. Nie śmiem bowiem twierdzić, że to dla każdego: jak z wieloma rzeczami w życiu, jest to kwestia osobistych wyborów i priorytetów.

Jak kiedyś sama myślałam, że moje myślenie jest „z czapy” i jestem po prostu dziwakiem, tak teraz gotowa jestem bronić słuszności moich rozkmin jak lwica. Dlaczego? Bo stoi za mną nie tylko subiektywne doświadczenie ostatnich kilku lat, ale też ogromna część psychologii, a już na pewno psychoterapii. Znalazłam bowiem wreszcie swoją niszę, w której moje rozkminianie nie tylko przestało przeszkadzać, ale zaczęło być doceniane. Pożądane wręcz.

Wciąż podtrzymuję to, co już kiedyś napisałam, no bo umówmy się: każdy medal ma dwie strony. Przeginanie pałki w którąkolwiek jest zgubne i takim też dla mnie bywało. Ale jak człowiek chce, to się może na swoich błędach czegoś nauczyć. No i ja się uczę, pracując na zdrową równowagę. I rzeczywiście mam dziś poczucie, że przekułam tę swoją rzekomą wadę na zaletę. Nie mam już najmniejszego problemu, żeby na pytanie “czy ty przypadkiem nie za dużo myślisz?” odpowiadać krótkim i stanowczym “nie”.

Bo w tym szaleństwie jest metoda, o ile tylko stosujesz pewne wytyczne.  

Po pierwsze, to rozkminianie powinno mieć jakieś konkretne ramy, najlepiej bazujące na psychologicznych faktach. Nie wierzeniach, tylko faktach. Jak na przykład: zrozumienie skąd jakieś zachowanie lub emocja się bierze potrafi wyjaśnić bardzo wiele, ale niczego nie usprawiedliwia. Rozgraniczenie tego jest kluczowe. Albo: zmieniać i kontrolować, to można tylko i wyłącznie siebie, na czynniki zewnętrzne, emocje i reakcje innych, realny wpływ masz absolutnie żaden i im szybciej to zaakceptujesz, tym lepiej. Albo: nie można robić wszystkiego tak samo (albo jeszcze bardziej) i oczekiwać innych rezultatów. I tak, można świetnie znać te prawdy objawione, a wciąż przez lata tylko strzelać sobie nimi w kolano. Been theredone that. Bo wiedzieć i rozumieć, to nie to samo co świadomie tę wiedzę w praktyce stosować. To przychodzi z czasem i konsekwencją działań. Po wielu bolesnych upadkach.

Po drugie, to rozkminianie musi wychodzić poza ramę twojej własnej narracji. Tak, pamiętnikowanie jest super, regularne opisywanie swoich trudnych przeżyć i emocji to naprawdę jedna z najlepszych rzeczy jakie można sobie zafundować – buduje samoświadomość jak mało co! Ale to Ci nie zastąpi drugiego człowieka i szczerej, otwartej, wartościowej relacji. Bo nie ważne jak bardzo się tam przed sobą otworzysz, to zawsze pozostanie relacją jednostronną. A ludzie to istoty towarzyskie, które potrzebują bliskich, obusrtronnych relacji i konkretnych bodźców, żeby się prawidłowo rozwijać. Na każdym etapie życia. Been theredone that. Dopiero jak przestałam się bać odkrywania swojej wrażliwości, zaczęłam z ludźmi szczerze rozmawiać i szczerze ich też słuchać, nastąpił w moim życiu prawdziwy przełom, który dał początek wielu wartościowym relacjom i najważniejszym (do tej pory) życiowym lekcjom. Rozkminianie razem (co oczywiście ciągnie za sobą konieczność nauczenia się przyjmowania konstruktywnej krytyki, odmiennych poglądów, brania odpowiedzialności za własne emocje i reakcje, a także przyznawania się do własnych błędów) może być nie tylko bardzo satysfakcjonujące, ale jest też rozwojowo konieczne.

Po trzecie, to rozkminianie musi mieć poparcie w działaniu, mieć jakiś konkretny cel. Moje zawsze prowadzi do jakiejś zmiany. Czasem niemiłosiernie długo, po straszliwych zawijasach, górach i dolinach, a ostateczna zmiana i tak jest minimalna, ale jest. I to właśnie na tych małych, nieważne jak powolnych zmianach, opiera się cała wartość rozkminiania. Inni mogą myśleć, że nie robisz nic, tylko siedzisz i rozmyślasz bez celu, ale dopóki ty coś, cokolwiek z tym robisz, do czegoś dążysz, coś zmieniasz, nieważne jak powolnie i minimalnie, to robisz to dobrze. Nie tempo jest tutaj istotne.

Po czwarte, to rozkminianie może też być leżeniem na wielkim kamieniu w rzece, gdy słońce parzy ci policzki. Tak, naprawdę może być relaksujące! To nie są wyłącznie śmiertelnie poważne sprawy (z których swoją drogą można, a czasem nawet trzeba się umieć śmiać). Wręcz przeciwnie, zrównoważone rozkminianie nierzadko jest źródłem energii, humoru i życiowej satysfakcji. Naprawdę nic nigdy nie dawało mi takiego spokoju ducha i wewnętrznej radości jak poczucie, że siebie rozumiem. Że wiem skąd przychodzę, na co mnie aktualnie stać, co się ze mną dzieje, czego chcę, o czym marzę i czego mi potrzeba. Że potrafię brać odpowiedzialność za siebie, swoje emocje i reakcje. Że znam swoje granice. Że zmiany (które są w życiu nieuniknione) mnie nie paraliżują. Że nawet jeśli życia nie ogarniam, to wciąż potrafię się nim cieszyć. To wszystko jest efektem moich rozkmin. Serio kochani, rozkminianie to może być radość, ciekawość świata i gotowość na uczciwe bycie: wszędzie i z każdym. Prawdziwie, bo przede wszystkim dla siebie.

Po piąte, to rozkminianie nigdy nie ma końca. Jeśli porywasz się na rozkminy zakładając, że dojdziesz w nich do jakiegoś ostatecznego momentu eureki i na tym wszystkie twoje niedole się skończą, możesz sobie od razu odpuścić. To tak nie działa. Dopóki świadomie żyjesz, dopóty będziesz rozkminiać. I to rozkminianie zawsze będzie miało swoją cenę, swoje dwie strony medalu. Jak wszystko inne w życiu. Nie można mieć ciastko i zjeść ciastko. Trzeba podjąć decyzję i wybrać. A potem żyć z tego konsekwencjami.

Ja wybrałam i żyje mi się bardzo dobrze. A jak ktoś pyta po co mi to wszystko, odpowiadam: dla siebie. Bo tak jak kiedyś sprawiało mi to bardzo dużo trudności, tak teraz sprawia mi to ogrom frajdy i satysfakcji. Mam nawet w swoich zuchwałych planach tym rozkminianiem na życie zarabiać, a co! 

Na ten moment mówię to więc z pełnym przekonaniem: warto rozkminiać.