02/08/2021

Ciężkie jest życie blondynki (12)

 W serii: * cz. 1 * cz. 2 * cz. 3 * cz. 4 * cz. 5 * cz. 6 * cz. 7 * cz. 8 * cz. 9 * cz. 10 * cz.11

 


Bo:

 

Po pierwsze:

Lato 2020 i mój cudowny lockdown (który wspominam z niesamowitym rozrzewnieniem dziś). Razem z moim ulubionym współlokatorem wybraliśmy się na moje ukochane Cramond Island, gdzie wypiliśmy kawkę i zjedliśmy zapakowane śniadanie, a potem niespiesznie ruszyliśmy w stronę domu przez Corstorphine Hill (jedno z moich ukochanych, edynburskich wzgórz). Odległości to były niemałe, więc zrobiliśmy sobie przerwę na łące. Były puste ławeczki, ale bez oparcia, więc wyciągnęłam kocyk i rozciągnęłam się na trawce. Mówię do M, że coś mi tu gównem śmierdzi. I czy może mi podać plecak, który zostawiłam przy ławce. M zbliża się z plecakiem i mówi: Ania, śmierdzi gównem, bo się w nim wyturlałaś. Nie było to najfajniejsze doświadczenie, bo uwalona psim gównem wracałam przez całe miasto. Ale ile my z tego mamy śmiechu to nasze. Jedno z najfajniejszych wspomnień zeszłego roku. Shit happens.

 

Po drugie:

Umówiłyśmy się z Monią na zdjęcia nocne, które okazały się totalnym niewypałem. Rozgoryczone wylądowałyśmy więc na piwie, gdzie to zebrało mi się na przykre rozkminy (biedna Monia wysłuchiwać tych moich lamentów musiała). Kilka godzin później, dość mocno podchmielona, wracałam przez opustoszały krakowski rynek ze statywem pod pachą, gdy zaczepił mnie jakiś chłopak. Cześć, na czym grasz? – zapytał radośnie.  Spojrzałam na niego jakby z księżyca spadł albo z choinki się urwał, a on tylko niewzruszenie wskazał na statyw. Chyba był trochę zawiedziony gdy wyjaśniłam, że to nie jest żaden instrument muzyczny, bo bez komentarza po prostu odmaszerował.

 

Po trzecie:

Po którymś niezbyt fajnym dniu w pracy (jak świat jeszcze nie walczył z pandemią) potwornie zachciało mi się frytek. Poszłam więc do sprawdzonej miejscówki na Royal Mile i zadowolona wracałam z pudełkiem frytek do domu, gdy nagle do mnie dotarło, że portmonetka z dokumentami (wszystkimi: karty bankowe, dowód, prawo jazdy), którą jeszcze przed chwilą wsuwałam do kieszeni kurtki, zniknęła! Spanikowana wielokrotnie przeszukałam wszystkie kieszenie i cały plecak. Nie ma, musiała mi wypaść. Od frytek do domu dzieli mnie jakieś 5 minut – co prawda w najdzikszych tłumach, ale dystans niewielki – więc ruszyłam na poszukiwania. Prawie godzinę chodziłam tam i z powrotem, pytając w sklepie, informacji turystycznej i wszystkich ulicznych grajków, zaliczyłam nawet pierwszą w życiu wizytę na komendzie szkockiej policji. W akcie desperacji, wracając zrezygnowana tą samą trasą do domu, postanowiłam wejść i zapytać w KAŻDYM sklepie i restauracji, od drzwi chippy aż do momentu gdzie zorientowałam się, że portmonetki nie mam. Był na tej trasie sklep z pamiątkami w którym na początku (drugiej) emigracji pracowałam i w którym nabyłam ową portmonetkę (służy mi od przeszło 3 lat) – i to właśnie tam jakiś znalazca ją zaniósł! Nigdy wcześniej (i nigdy później) nie byłam bardziej wdzięczna za istnienie tego głupiego sklepu!

 

Po czwarte:

Tygodniowe wakacje nad oceanem w USA. Teraz bym tego wypasem bynajmniej nie nazwała, ale w 2008 to było dla mnie jak podróż na inną planetę. Ogromny wielopiętrowy hotel, a my miałyśmy pokój prawie na samej górze, z dużym balkonem i widokiem na cały kurort. Szyby wyczyszczone były na błysk – do tego stopnia, że pierwszego dnia rozpędziłam się i z impetem zderzyłam z balkonowymi drzwiami, bo myślałam że są otwarte. Przez połowę tych cudownych wakacji chodziłam z wielkim, czerwonym guzem na czole.

 

Po piąte:

W ciężkich pandemicznych czasach, przyszło mi aplikować na nowe stanowiska, byleby uniknąć bagna w jakie bardzo chciał mnie wciągnąć mój ówczesny pracodawca Wysmarowałam więc sobie nowe CV, wycackałam piękny list motywacyjny, skrupulatnie uzupełniłam wszystkie dane w wirtualnym formularzu, sprawdziłam trzy razy, wysłałam. Pięć minut później dostałam maila zatytułowanego Dear Pecka, bo pochrzaniłam rubryczkę na imię z rubryczką na nazwisko. I w las poszła moja obiecana dbałość o szczegóły. Łatwo zgadnąć, że tej pracy nie dostałam.